Długo się zabierałam za napisanie tego posta, ale ciągle nie wiedziałam i nadal nie bardzo wiem - jak? Bo temat dla mnie bardzo ważny, a nie chcę żeby wyszło banalnie, jak zapewne i tak wyjdzie. No trudno. Napisać chcę i napiszę.
Kilka dni temu zrobiłam sobie tatuaż. Znaczy się - nie ja sama sobie, tylko poszłam do studia tatuażu, położyłam się na fotelu, a pani tatuażystka przez kilkanaście minut kłuła mnie swoją maszynką w ramię i wprowadzała tusz pod skórę.
Bolało przeokropnie, ale to był trochę oczyszczający ból. Tatuaż ma dla mnie ogromne znaczenie więc ten ból był dobry. Pozwalał pozbyć się złych rzeczy z głowy choć trochę, choć na chwilę.
I teraz na moim ramieniu do końca życia będzie widniał znak graficzny serotoniny. Dlaczego akurat to? O tym właśnie napiszę.
Nie jest żadną tajemnicą, że ten tatuaż powstał przez Mój Ulubiony Zespół, o którym pisałam w pierwszym poście na tym blogu, i którego muzyka gra mi w głowie już od kilku lat. To była świadoma decyzja, nad którą myślałam bardzo długo i nad której podjęciem wahałam się aż do pewnego dnia w Warszawie, kiedy po raz pierwszy usłyszałam prosto ze sceny "To dla ciebie, Kredka" i prawie się ze wzruszenia popłakałam. I wtedy już byłam pewna, że chcę pamiętać ten dzień do końca życia. I tak pewnie będzie.
Serotonina to hormon szczęścia. Jej niedobór powoduje wiele niezbyt przyjemnych rzeczy, odbiera chęć do wstawania rano z łóżka, do podnoszenia się po najmniejszym potknięciu, do oddychania, do bycia - po prostu. I ja mam często z tym niedoborem problem. Ale te kilka kresek na mojej skórze ma mi przypominać o tym, co pięknego mnie spotkało przez te kilka lat i co jeszcze może mnie spotkać. Co nadal mnie spotyka. To też tytuł jednego z utworów Tego Zespołu, utworu dla mnie bardzo ważnego, który przypomina mi, że jak źle by nie było, jak mocno by mnie życie po pośladkach nie kopało, jak bardzo nie chciałabym zniknąć - nie jestem sama. Trzy słowa, które oddzielnie mają niewielkie znaczenie - razem mają ogromną moc.
Te kilka wytatuowanych kresek to wyrzekanie się drobnych przyjemności - nowej książki, nowych butów, czy pudełka ulubionych ciastek na rzecz tego ogromnego szczęścia - biletu na koncert. To radość z jego posiadania i oczekiwanie na ten dzień, kiedy to, na co tak bardzo czekam w końcu się wydarzy.
To dźwięk budzika nad ranem. To pobudki o czwartej rano żeby zdążyć na pociąg do miasta oddalonego kilkaset kilometrów od mojego domu. To wschody słońca oglądane zaspanymi oczami z zimnych przedziałów i niewygodnych siedzeń. To kawy i napoje energetyczne pite na zmianę, mimo że to niezbyt dobre dla organizmu. To współtowarzysze podróży, których prawdopodobnie nie spotkam już nigdy więcej. To dworce kolejowe i kolejki do kasy biletowej.
Te kilka kresek to nowe miejsca, miasta i miasteczka, do których pewnie nie zawędrowałabym, gdybym nie jechała na koncert. Próby znalezienia właściwego miejsca i gubienie się. Rozładowany telefon, kiedy nawigacja w nim jest pilnie potrzebna. To pomoc obcych ludzi w odnalezieniu dobrej drogi. To radość z tego, że w końcu się udało.
To te momenty kiedy docieram na właściwe miejsce i pozostaje mi tylko czekać. Słyszę pierwsze dźwięki próby i cicho pod nosem mruczę słowa piosenek. Wybijam palcami rytm na barierce i czekam aż ktoś w końcu zechce otworzyć drzwi do klubu bo jeszcze chwila a moje palce u stóp będą wymagały amputacji. A w cieplejsze miesiące - to zapach grillowanej kiełbasy i prażonej kukurydzy. Wata cukrowa zapijana piwem. Brudne ławki i brudne krawężniki. Tłumy ludzi.
To pierwsze dźwięki gitary i uderzenia w perkusję, kiedy wiem, że to już się dzieje, że już jestem w tym właściwym miejscu i absolutnie nie chcę być nigdzie indziej. Tylko tu, w tym miejscu i czasie. To pierwsze słowa utworów, to "siema, Katowice", "cześć, Warszawo!" "czołem, Gdańsk!". To krzyk ludzi wokoło i mój własny, poczucie przynależności, bicie serca tak mocne, że aż niemożliwie. To uśmiech nie schodzący z twarzy przez kilkadziesiąt minut. To wymienianie się spojrzeniami i głupimi minami, śmiech z pomyłek, chwile refleksji. Ważne słowa, które motywują do działania jak nic innego.
To ten dzień, kiedy stałam pod studiem nagraniowym i zastanawiałam się co ja w ogóle tutaj robię, przecież kompletnie się do tego nie nadaję i znając mnie - pewnie wszystko popsuję. Radość, że jednak nie, a to o czym nawet nie śmiałam myśleć - stało się przed chwilą rzeczywistością - bo mogłam w tym wszystkim wziąć udział.
To pierwsze łapanie autostopu, stres i niepewność bo jak się w ogóle za to zabrać - koncert za kilka godzin - a kilometrów do pokonania ogrom. To kierowcy, którzy nadrabiali drogi żeby zawieźć nas w lepsze miejsce, w którym potem będzie się łatwiej "łapało". To ochroniarz pytający "jak się spało, dziewczynki?", gdy o szóstej rano wygrzebywałyśmy się z namiotu rozłożonego w miejscu będącym pod nadzorem kamer. To śniadania na stacji benzynowej i ciastka z kremem od kierowców. To obolałe ramiona i obdarte stopy. To zdziwienie ludzi, kiedy człowiek przychodzi z ogromnym plecakiem, karimatą w jednej ręce, a śpiworem w drugiej - na koncert.
To wyżebrane kostki do gitary i próby zdobycia setlisty, w końcu zakończone powodzeniem. To plakaty z koncertów, na które nie mam już miejsc na ścianach, ale których szkoda mi nie zabrać ze sobą do domu.
Te kilka kresek to też ludzie. A raczej - przede wszystkim ludzie. Momenty kiedy płakałam ze śmiechu, a ręce trzęsły mi się trochę bardziej ze wzruszenia. To wspólnie wypalone papierosy, wypite piwa, wspominanie, planowanie. To szukanie czynnego kebabu o pierwszej w nocy w niedzielę. To wszystkie uśmiechy, wszystkie przeszłe i przyszłe przytulenia, wypowiedziane i jeszcze nie wypowiedziane słowa. To wszystko to, co uczyniło mnie taką osobą, jaką jestem teraz.
Kiedyś, jak ktoś opowiadał mi o tym, że jakiś zespół zmienił jego życie to trochę mnie to dziwiło, trochę niedowierzałam i trochę nieswojo się czułam. Bo to przecież tylko ludzie. Tylko muzyka. Tylko jakieś tam wydarzenia. To nie może zmienić człowieka. Nie i już.
A teraz każdego dnia się dziwię, że jednak może. Ciężko mi uwierzyć w całą drogę, którą pokonałam od momentu kiedy usłyszałam ich po raz pierwszy do dzisiaj. Ciężko mi uwierzyć w to, jakim człowiekiem byłam kiedyś, a jakim jestem teraz. Bo tym człowiekiem, co jestem teraz... cóż - chcę być.
I czasami się zastanawiam - czy Oni w ogóle wiedzą jaki wpływ wywierają swoją muzyką na przeciętnego, zwykłego słuchacza? Czy mają świadomość jak ogromną moc mają słowa ich piosenek?
I wzruszam się przypominając sobie wszystkie uśmiechy, wszystkie krótkie wymiany zmian, uściski. Ludzie dziwnie na mnie patrzą, gdy nagle na przystanku autobusowym zaczynam się śmiać bo przypomniał mi się jakiś moment przed koncertem, z koncertu, czy po koncercie. A mi się wtedy po prostu chce żyć trochę bardziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz