czwartek, 25 lutego 2016

O tym, że dzisiaj po prostu nie mam pomysłu na tytuł, o.

Ostatnio było tu trochę poważniej i trochę smutniej. Cóż - zdarza się.
Ale dzisiaj będzie trochę przyjemniej, mam nadzieję. Z dwóch powodów (z dwóch powodów będzie przyjemniej, a nie z dwóch powodów mam  nadzieję... chociaż - może też?)
Otóż: po raz pierwszy od bardzo dawna widziałam słońce. Nie jego przebłyski między chmurami, ale widziałam je w całej okazałości, czułam je na swoich powiekach, gdy z uśmiechem zamykałam oczy i zwracałam twarz w jego stronę by jak najbardziej się nim nasycić, jak najwięcej jego promieni pochłonąć. I jakoś tak w środku, psychicznie mi przez to cieplej też.

Drugi powód jest równie prosty - to mój dziesiąty post. Przyznam - nie sądziłam, że dotrwam chociażby do czterech. Nie sądziłam też, że ktokolwiek zechce to czytać. A tu proszę - okrągła liczba i chęci z każdym dniem więcej, motywacji chyba też.


Ale wrócę do tematu. Jak już wspominałam - było dzisiaj dużo słońca. A jak jest dużo słońca to trochę bardziej tęskni mi się za latem. I za tym, co dobrego latem się dzieje. Co dobrego po prostu jest, bez żadnego dziania się.

Mieszkam na wsi. Jak przejdę przez ogród swój i ogród sąsiadów, a potem jeszcze trochę ścieżką to mam pół kilometra nad jezioro. Mogę też pójść naokoło - zwykłą drogą i nie depcząc traw należących do innych ludzi - wtedy odległość wynosi chyba kilometr. Tak czy siak - niedaleko. Na tyle niedaleko, że im cieplej robi się na dworze, tym bardziej czuję zapach tej wody nawet w domu. Pamiętam, że jak już mi się kiedyś zdarzyło pójść tam na "imprezę" to bałam się wracać sama bo ciemno, kompletnie nic nie widać, a perspektywa połamania nogi, albo nawet dwóch na kamieniach wydaje się bardzo realna, bo dzikie psy, bo się boję i już, i sama nie pójdę. A teraz - są latarnie, dzikich psów nie ma i strachu też jakoś mniej. Nawet kamienie pozabierali. Radości - mimo wszystko - trochę mniej też. Bo to nie to samo.

Wiadomo - jest jezioro - jest jakaś tam plaża i czasami zdarza się molo. A czasami zdarzają się nawet dwa. I o tym chcę dzisiaj napisać bo nie wiem czemu, ale to jedno głupie molo siedzi mi dzisiaj cały dzień w głowie. Mam jego obraz cały czas przed oczami i nie mogę się pozbyć. Nie jest to jakieś szczególne molo - kilkadziesiąt desek, kilka kołków i tyle. Nic nadzwyczajnego.

Nie wiem jak tam jest teraz bo dawno nie byłam, ale pamiętam jak było kiedyś.
Pamiętam nic nie znaczące chwile i długie godziny.

Pamiętam jak świętowałam tam swoją osiemnastkę z osobą, która wtedy była dla mnie bardzo ważna, a teraz już nawet nie pamiętam koloru jej oczu. Pamiętam opowiadanie sobie żyć wyśnionych i tych prawdziwych. Pamiętam smak wina porzeczkowego za cztery pięćdziesiąt. Pamiętam, jak miałam wrażenie, że wcale nie siedzę na moście, a na łódce i jak trochę pomacham nogami w wodzie to oddalę się od brzegu. Nie oddaliłam się, oczywiście, ale ileż radości sprawiało mi próbowanie. Pamiętam rechotanie żab, a trochę później - brzęczenie dziesiątek, a może nawet i setek chrabąszczy.

Pamiętam jak poszłam tam uczyć się swojej prezentacji maturalnej, a zamiast tego przeleżałam kilkadziesiąt minut ze słuchawkami w uszach i opuszkami palców lekko dotykającymi wody. Nie robiłam nic, nie przeczytałam ani jednej linijki tekstu, nie nauczyłam się ani jednego słowa, którego nauczyć się powinnam. Pamiętam, że miałam wtedy absolutnie gdzieś, że nazajutrz mam bardzo ważny egzamin, nie obchodziła mnie możliwość nie zdania go, nie obchodziło mnie kompletnie nic. Było mi psychicznie przyjemnie. Fizycznie w sumie też. Bo chłodna woda łagodziła trochę gorąc późnomajowego słońca. Bo lekki wiatr rysował mi gęsią skórką na mojej skórze swój dzień. Bo wszystko było w idealnej równowadze. Wszystkiego było w sam raz.
A maturę oczywiście - żeby nie było - zdałam. I to bardzo dobrze. Nawet lepiej niż się spodziewałam.


Pamiętam też rzeczy, które się w ogóle nie wydarzyły.
Nie wiem czy wspominałam już, czy nie, ale moją ulubioną porą dnia jest letni wschód słońca. Kiedy świat zaczyna się dopiero ogrzewać, a krople rosy z liści nagle lądują na twarzy i swoim chłodem wywołują drobne dreszcze. Ta pora między czwartą a piątą raną, kiedy wszystko wydaje się niepewne i możliwe jednocześnie. I wydaje mi się, że od zawsze chciałam właśnie o tej porze siedzieć na tym jednym głupim molo i wypić tam pierwszą kawę. Powiedzieć pierwsze tego dnia zdanie. Zdobyć się na pierwszy uśmiech.
Ot, głupota. Miałam możliwość przez całe życie to zrobić, ale jakoś... nigdy nie było okazji.
A im starsza się robię, tym mniej prawdopodobne mi się to wydaje. Tym mniej ważne chyba to jest też, inne priorytety, inne zachcianki. Inne możliwości.


1 komentarz:

  1. Też mam podobne miejsce w rodzinnym mieście. Krótki spacerek dzieli mój dom od zalewu, który był moim najlepszym przyjacielem w liceum. Niby jeden zbiornik, a zależnie z której strony się do niego podeszło miał zupełnie inny klimat. W jednym miejscu brzeg wysypany był wielkimi, szarymi kamieniami (zdecydowana większość w rozmiarach piłki do kosza) na których cudownie siedziało się do późnego wieczora oglądając zachód słońca i zakrywając nadgarstki rękawami bluzy żeby komary miały trochę większe wyzwanie przy swojej uczcie. Wieczorami gdy siedziało się dostatecznie cicho i nieruchomo to kaczki z całą gromadą maleńkich, krzyczących kaczątek przepływały prawie pod nogami, a jak miało się szczęście to nawet perkoz potrafił dość blisko podpłynąć (to bardzo płochliwe istotki). W innym miejscu, między drzewami, których liście sięgały do tafli wody ktoś przywiązywał łódkę, do której czasem po cichu wchodziłam i lekko nią bujałam zamykając oczy. Nagle znikały wszystkie brzegi, była tylko woda i ta łódeczka. To lepsze niż statek kosmiczny. Jest też na zalewie wyspa. Prawdziwa wyspa, do której dostęp był tylko z łódki, lub zimą, gdy woda zamarzła. Wtedy można było wkroczyć do tej krainy, tak długo niedostępnej, owianej lekką nutką tajemnicy i ekscytacji. W dzień była wspaniałą przygodą, po zmroku jednak zdawała się być osobną istotą, troszeczkę straszną, ale w sumie bardzo miłą. Takich wyjątkowych miejsc jest jeszcze kilka, ale najważniejsze dla mnie jest oczywiście najpiękniejsze. Na wzgórze porośniętym głównie przez trawy, wdrapać się nie było wcale tak łatwo. Piach pochłaniający łapczywie często nawet całe stopy nie był jednak dla mnie przeszkodą, bo na samej górze rośnie piękne, ogromne drzewo, wyróżniające się bardzo na tle innych. Jego konary i gałęzie rozkładają się szeroko i gęsto przez co znaleźć tam można wiele wygodnych miejsc żeby usiąść, oprzeć się, wyciszyć. To właśnie tam spędziłam większość czasu wolnego. Przyprowadzałam tam wielu znajomych i przyjaciół dzieląc się moim małym magicznym rajem. Każdy wydawał się tam jakoś bardziej szczęśliwy i uśmiechnięty. To silne, dzielne drzewo daje spokój, ciszę, siłę... Zaraz obok drzewa, po zejściu ze wzgórza, można było też posiedzieć na malutkim pomoście delikatnie wkraczającym między trzciny. Wieczorami nagrzany był od słońca, a woda uroczo chlupotała odbijając się od jego podpór. Przez kilka tygodni w roku żaby tak głośno dawały koncerty, że rozmawiając trzeba było lekko podnosić głos. Ten dźwięk zawsze wraca mi do uszu gdy myślę o tych chwilach. Dobrze mieć takie miejsce, gdzie można odetchnąć i które wydaje Ci się bardziej Twoje niż kogokolwiek innego...

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger