wtorek, 1 marca 2016

O autostopie trochę, a tak naprawdę o kierowcach. Albo o wszystkim też.

Z racji tego, że czeka mnie jutro i przez kilka najbliższych dni dość sporo stresu to pomyślałam, że się odstresuję i napiszę coś nowego. Coś przyjemnego. Chyba.

Wiele osób czytających to, co tu piszę, wie, że zdarzało mi się jeździć stopem. Nie wiem, czy zdarzy się jeszcze kiedykolwiek bo w końcu trzeba swoje życie ogarnąć i czasu trochę mniej, ale mam nadzieję, że jednak tak się stanie - planów i miejsc do zobaczenia mam jeszcze ogrom. Portugalia i Ukraina obecnie są na pierwszym miejscu, ale zobaczymy jak to wyjdzie.

Jak wiadomo - nieodłącznym elementem autostopu są ludzie. A konkretniej - kierowcy. I tych spotkałam na swoich drogach różne odmiany i rodzaje. I o nich napiszę.
Jeszcze tylko wspomnę, że obcojęzyczne dialogi również będę pisała po polsku bo za nic nie jestem w stanie sobie przypomnieć tego, jak dogadywaliśmy się połączeniem pięciu różnych języków - polski, angielski, rosyjski, niemiecki i trochę migowego. Jakoś się udawało porozmawiać, ale żeby te rozmowy odtworzyć - nie da się i już.

Jednego z najdziwniejszych kierowców spotkałam w czerwcu zeszłego roku w drodze na Litwę z moją Osobą Towarzyszącą. Dzień był ogólnie bardzo cichy i spokojny bo to było Boże Ciało - ruch na drogach zerowy, zero jakichkolwiek oznak życia gdziekolwiek, ale - jedzie jeden samochód, jeden, jedyny, prawie po godzinie stania na poboczu, narzekania na to, że tak wcześnie zaczynamy łapać, że jest za gorąco, że czemu nikt nie jedzie. Po godzinie tańczenia na środku drogi - bo w sumie co za różnica? No ale jest. Jeden samochód. I ten jeden samochód się zatrzymał.
Nie znam się na samochodach, ale wydaje mi się, że potrafię rozpoznać, że jakiemuś niewiele życia zostało. I to było właśnie takie... hmmm... auto. Trochę się rozpadało. Ważne jednak, że w ogóle jedzie. Wrzucamy plecaki na pakę (czy jak to się nazywa) i wspinamy się do środka. W środku w sumie nie lepiej niż na zewnątrz, ale przecież nie będę wybrzydzać.
Pan jest bardzo podekscytowany bo jedzie aż z Wałbrzycha sam i cóż - trochę mu się nudzi. Gęby nie miał do kogo otworzyć tyyyyle czasu, więc jak już w końcu ma - to musi do końca wykorzystać. I wykorzystuje. I to jak.
Od chwili kiedy usadziłam swoje pośladki na... siedzeniu (chociaż to za duże słowo), a pan przekręcił kluczyk w stacyjce odpalając silnik, do chwili, kiedy pan już si nagadał - chyba ze dwie godziny - nie odezwałam się praktycznie słowem bo po prostu nie miałam okazji. Pan nawijał tak szybko i tak przeskakiwał z jednego tematu na drugi, że momentami nie nadążałam. Siedzę, nie wiem o co chodzi, ale płaczę ze śmiechu. Moja Osoba Towarzysząca, która siedziała bliżej kierowcy, orientowała się trochę bardziej, ale i tak niewiele więcej niż ja - ale tak jak ja - płacze ze śmiechu.
W pewnym momencie kierowca wpada na pewien pomysł i pyta:
- a znacie ten program, jak on tam, Rolnik szuka żony?
A znamy, chociaż tylko z nazwy.
- no to super! To jedziemy!
Ale gdzie?
No jak to gdzie?
Do Adama z tego właśnie programu.
Co z tego, że kompletnie nam nie po drodze, ba, trzeba będzie w ogóle odbić spory kawałek w zupełnie nie pasującym nam kierunku. Musimy jechać i zrobić sobie z Adamem zdjęcie. Koniec tematu. Kierowca próbuje nas przekonać, że wysadzi nas w lepszym miejscu, żeby łapało nam się po prostu cudownie. Średnio nas to przekonuje bo przecież widać na mapie, że to naprawdę nam nie pasuje. Ale już niech będzie.
Co z tego, że nasz wybawiciel tego Adama widział tylko raz w życiu na żywo, za bardzo się nie znają, a nawet można powiedzieć - w ogóle się nie znają. Bo widzieli się tylko raz w życiu na kilka minut.
Jedziemy. I już.
No to jedziemy.
I dojeżdzżmy.
Kierowca idzie do domu rzeczonego Adama, zostawia nas w swoim rozpadającym się pojeździe. Czekamy i nie bardzo wiemy co robić - czekać dalej, zabrać plecaki i iść, czy jeszcze coś innego. Zanim zdążymy się na coś zdecydować, właściciel samochodu wraca. Bardzo zawiedziony. Bo Adama w domu nie ma. Bo w interesach gdzieś pojechał, to bardzo światowy człowiek teraz jest, czasu nie ma. Ale możemy zrobić sobie zdjęcie jego podwórka, tak na pocieszenie.
Ja udaję, że nie mam czym, moja Osoba Towarzysząca udaje, że jednak te zdjęcia robi.
- No to tyle w sumie... możecie iść.

No tak, wywiózł nas na jakieś totalne zadupie nie po drodze, a teraz radźcie sobie sami, tak? A pewnie, że tak zrobimy. Zabieramy plecaki i idziemy na poszukiwanie jakiejś szosy. Jest. Po jej jednej stronie pola, pola i jeszcze więcej pól. Po drugiej stronie pola, pola, kilka domków, dwie stodoły i jeszcze więcej pól. I szosa. I upał wręcz tragiczny. No ale - radzić sobie trzeba.
I dość szybko jednak udało się złapać następną okazję, starszego pana, którego kota bardzo polubiłam (nie miałam wyjścia, skoro przez całą podróż trzymałam go na kolanach), a który nawet zaprosił nas na herbatę! Więc - nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, jak to zwykle w autostopie bywa. Ale było przynajmniej prześmiesznie.

Chyba najlepsi kierowcy trafiali się jednak w maju dwa lata temu, kiedy brałam udział w wyścigu autostopowym do mojego obecnie ukochanego miasta - do Amsterdamu. Osoba Towarzysząca była o wiele lepsza, pogoda była średnia, ale towarzystwo ogólne - przefajne.
Wiadomo - wyścigi polegają na tym, że trzeba do celu dotrzeć jak najszybciej. A tego dnia jakoś te "jak najszybciej" szło bardzo opornie. Bo najpierw nie mogłyśmy znaleźć wylotówki z Poznania - ktoś nas kierował w jakimś kierunku mówiąc, że tam jest idealna wylotówka, a na miejscu okazywało się, że to raczej czarna dupa a nie wylotówka.
A jak już wydostałyśmy się z tego przeklętego Poznania, to utknęłyśmy w Nowym Tomyślu. A potem już nawet nie pamiętam. Pamiętam, że na stacji benzynowej wypiłyśmy z nowymi kolegami - współuczestnikami - po piwie, a potem kilka kilometrów na piechotę wracaliśmy wszyscy pod bramki na autostradę, czy gdziekolwiek to było. I wtedy, przy samych bramkach, Moja Para, wyciągnęła kciuk, chyba trochę dla żartu bo nikt nie wierzył, że uda się coś jeszcze złapać tego dnia. A jednak się udało.
Przesympatyczny Maciej uratował nas trochę z tej rozpaczy i zawiózł pod sam Hannover. Podróż było przewspaniała - ciepło, świetna muzyka, dobre rozmowy i numer telefonu Macieja w naszych telefonach - tak na wszelki wypadek.
I ten "wszelki wypadek" zdarzył się w drodze powrotnej, kiedy ten sam człowiek uratował nas po raz drugi, odbierając z określonego punktu w Niemczech i nadrabiając nie wiadomo ile kilometrów żeby nas dowieźć na dworzec kolejowy w Szamotułach, skąd miałyśmy się udać już pociągiem do naszych domów. Nadal oddalonych setki kilometrów, ale jednak bliżej. Wtedy to był trochę wyścig z czasem bo pociąg już za dwadzieścia minut, a kilometrów jeszcze tak dużo. Jednakże - udało się. Chociaż - nawet gdyby się nie udało, to Maciej pewnie jakoś by nam pomógł.
Do dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie tego człowieka bo, cholerka, było naprawdę wspaniale. Trochę mi przywrócił wiarę w ludzi. I podróż - jak już pisałam - była świetna. Szczególnie w nocy - w głośnikach leciał koncert Within Temptation, przed nami światła aut, oglądałam je w środku ciepłego pojazdu, nic mi nie kapało na głowę, trochę się trzęsłam z zimna (bo gorączka) i byłam tak strasznie zmęczona, że granica między snem, a jawą powoli się zacierała. Nikt nic nie mówił, cała nasza trójka wsłuchiwała się w głos śpiewającej kobiety płynący z głośników, kontury przedmiotów trochę się zamazywały. Możliwe, że kilka razy trochę odpłynęłam, ale czułam się bezpiecznie. Chociaż - może nie powinnam.

Wracając skądśtam kilka miesięcy temu, przy jakimś zjeździe na autostradę zatrzymał nam się (wtedy już byłam z mniej fajnym towarzystwem) kierowca tira z Turcji. Mówił tylko po turecku więc sobie nie pogadaliśmy za bardzo. W każdym razie - siedzimy w kabinie, wszyscy bez butów bo wnętrze wręcz wyłożone dywanami, ja przysypiam na "łóżku", ale czuję, że zjeżdżamy na pobocze i hamujemy. Otwieram jedno oko, potem drugie, trochę nie wiem o co chodzi, ale wkładam buty i wychodzę na zewnątrz za kierowcą. A Kierowca wyciąga z jakiegoś schowka, czy cokolwiek to było, nóż.
A potem patelnię.
A potem oskubanego kurczaka, kilka ziemniaków i bułek.
I gotuje nam obiad. Tak po prostu.
Nagle skądś pojawiają się dwa krzesełka. Kilka szklanek. Czajnik z parzącym się w środku czajem. Trzy talerze.
I obiad, tak pyszny, że aż nie wiem, jak ten Pan to zrobił. Nie wiem też, czy w tamtym momencie smakowało mi tak bardzo bo byłam wręcz tragicznie głodna (poprzedni posiłek składający się z czerstwego chleba i wody "kranówy" miał miejsce jakieś 20 godzin wcześniej), czy rzeczywiście był po prostu pyszny. Ale chyba to drugie - kilka ziemniaków, trochę kurczaka, kilka papryk i jakieś przyprawy, a do tego bułki. Średnio brzmi, ale smakowało wyśmienicie.
Po wszystkim Pan posprzątał, pochował wszystko, usiadł za kierownicę i jak gdyby nigdy nic - pojechaliśmy dalej.

Długo mogłabym pisać o tych dobrych kierowcach bo było ich naprawdę wielu. Byli ludzie, którzy zdecydowali się zabrać nas - zmęczonych podróżników - ze sobą w całodzienną podróż - żeby pokazać nam trasę Transfogarską i jej okolice. Byli ludzie, kierowcy autobusu, którzy zabrali nas ze sobą nie wymagając żadnej zapłaty. Byli ludzie, którzy dokarmiali, którzy motywowali, którzy dziwili się, że nam się chce tak jeździć, że się nie boimy i po prostu jedziemy - bez szczególnych planów, tak po prostu. Byli ludzie, którzy dyktowali nam swoje numery telefonów żeby w razie problemów - jakoś nam pomóc. I każdy życzył nam powodzenia. Autostop naprawdę przywraca wiarę w ludzi.

Ale nie zawsze było kolorowo. Bywało trochę nieprzyjemnie. Niekomfortowo.
Na przykład - kiedy kierowca, owszem - zgodził się nas zabrać ze sobą, ale w połowie drogi stwierdził, że cóż - trzeba mu się jakoś odwdzięczyć. A jak nie - to wypad. No to wypad. Mimo wszystko z podziękowaniem i uśmiechem na ustach bo jednak kawałek nas podwiózł, nawet jeśli na koniec mu się coś lekko w głowie poprzestawiało.
Dobre chwile rekompensują w nadmiarze te złe. Nieprzyjemności uczą mnie bardziej pewności siebie i radzenie sobie trudnych sytuacjach. Wiary w siebie, w swoje przeczucia i instynkty. Teraz wiem, że czasami lepiej postać dłużej z wyciągniętym kciukiem niż ufać każdemu kierowcy.
A z drugiej strony - czasami warto zaryzykować. Bo może się okazać, że ten człowiek, który na pierwszy rzut oka wyglądał trochę podejrzanie, będzie jedną z najfajniejszych osób, jakie uda Ci się spotkać na swojej drodze.


Wiara w siebie, wiara w ludzi, trochę rozsądku i najważniejsze - odwaga. Tylko tyle trzeba by móc udać się w podróż życia. Tylko tyle i aż tyle.
Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże. Zawsze. Zawsze znajdzie się wyjście z sytuacji, która wydaje się beznadziejna. Wcale taka nie jest. Pomyśl chwilę, zastanów się i rozwiązanie samo wpadnie Ci do głowy.

Nie będę namawiać do podróżowania autostopem, powiem tylko - że warto. Że może teraz jest ten czas na przygodę, na zmianę myślenia, na zmianę stylu życia. Może teraz jest czas po prostu na życie? Spróbuj.
Tylko tyle.

A autostopie jeszcze trochę napiszę bo to dla mnie temat ważny i bliski memu sercu. I jeszcze tyle mam do opowiedzenia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger