niedziela, 1 maja 2016

#17





Robi się - w końcu - coraz cieplej.
Do wakacji (prawdopodobnie moich ostatnich prawdziwych wakacji) - w końcu - coraz bliżej.
Do Slotu - w końcu - już tak niewiele zostało dni.
I dlatego uznałam, że właśnie Slot Art Festival to dobry temat. Wspominałam o nim trochę też TU. Może trochę ukoję tęsknotę za tym wydarzeniem, może trochę łatwiej i szybciej będzie mi mijał czas.
Ostrzegam - będzie długo. Dłużej niż zwykle. Ale wyjątkowo, żeby nie było tak... monotonnie - będzie też kilka zdjęć (jeśli mi się uda je wstawić). Pstrykanych starym, prawie rozpadającym się aparatem analogowym, więc jakość do najlepszych nie należy. Jednak klimat jest.

Tak więc (wiem, wiem) - dzień z życia slotowego rejestratora parkingowego. A raczej - dzień z życia Kredki, jako rejestratora parkingowego. O.

Wyjątkowo budzę się o piątej rano. O barbarzyńskiej wręcz porze i to z własnej nieprzymuszonej woli. O tej godzinie niektórzy tutaj dopiero kładą się spać. Ja położyłam się trochę wcześniej, bo o pierwszej w nocy. Zasnęłam dwie godziny później. No cóż.
Wstałam o piątej rano tylko po to żeby o ósmej rano dorwać w jednej z bodajże siedmiu kafejek, kanapkę. Ale nie taką zwykłą kanapkę bo to bardzo specjalna kanapka. Jedyna w swoim rodzaju.
Piąta rano na Slocie daje dużo możliwości. Wszyscy, oprócz ochrony, medyków i ostatnich "imprezowiczów" śpią. Część się jednak budzi. Ptaki powoli też, słychać ich pierwsze odgłosy. Możesz idąc wzdłuż rzędu namiotów połaskotać kogoś w stopę. Możesz uśmiechnąć się do zaspanych ratowników, którzy zawsze są na służbie. Możesz przejść się całkowicie pustymi korytarzami zabytkowego pałacu i trochę marznąc - bo mury mało ciepła jednak przepuszczają, a zresztą jakiego ciepła? Jest piąta rano i jest zimno po prostu - wchłaniać atmosferę tego miejsca, jego bogatą historię, wyobrażać sobie jak wyglądali ludzie, którzy setki lat temu, przemierzali te same korytarze, którymi ty spacerujesz właśnie teraz. Możesz w końcu naładować telefon i skorzystać z tego kontaktu, z którego chcesz, a nie który jest wolny bo nie działa. Możesz jako pierwsza osoba tego dnia wziąć prysznic i mieć gwarantowaną ciepłą wodę. I nie spieszyć się bo w kolejce, zamiast kilkudziesięciu osób, nie ma nikogo. A jeśli jest - cóż - kabin jest dużo, przecież może skorzystać z innej.



Nadchodzi godzina, kiedy wszystko powoli otwiera jedno zaspane oko, a po dłuższej chwili i drugie. Godzina, kiedy w końcu mogę kupić bułkę, przez którą tak mało spałam. Zamawiam w ulubionej kafejce kawę, osoba obsługująca, zamiast pieniędzy, odcina mi z plakietki kolejny obrazek z kawą - jako, że trochę tu wolontariuszuję i pracuję, mam takie rzeczy za darmo, dopóki nie wyczerpię limitu.
Tak więc - kawa, kanapka i... kanapa. A raczej fotel. Rozsiadam się najwygodniej, jak się tylko da, a za chwilę ktoś włącza mi stare, czarno białe bajki Disneya i rzutnik kieruje na ścianę, tak, że widzę to wszystko bardzo powiększone. Jest idealnie. Nic więcej mi nie trzeba w tym momencie. Pod nogami przechodzi mi kafejkowa maskotka - pies zwany Yodą, na fotelu obok siada jakieś dziecko z zestawem śniadaniowym podobnym do moim, tylko zamiast kawy - gorąca czekolada. Oczywiście.
Jest mi tak wygodnie i błogo, że aż nie chce mi się wstawać, nie chce mi się opuszczać tego fotela i samego pomieszczenia, mimo że wiem, że jeszcze kilka razy tu dzisiaj wrócę. No ale - trzeba się w końcu zebrać w sobie i ruszać do pracy bo zaraz moja zmiana.
Powolnym krokiem docieram do namiotu parkingowego, po drodze mijając dziesiątki zaspanych twarzy. Jeszcze tylko przybijam piątkę fajnemu ochroniarzowi, pokazuję mu plakietkę i już jestem na miejscu. Następuje zmiana warty, rozsiadam się wygodnie, w dłoni trzymam już markera i jestem gotowa do pracy!

- Dzień dobry, chciałbym kupić karnet na parking.
- Na cały festiwal?
- Tak
- W takim razie poproszę tyle i tyle złotych i numer rejestracyjny samochodu.
- Eeee... Ale ja nie pamiętam... Nie da się jakoś bez tego?
- No właśnie nie bardzo. Ma pan ten numer w dowodzie rejestracyjnym, ewentualnie mógłby pan też podejść, sprawdzić i wrócić tu.
- Dobra, to ja zaraz przyjdę.

I czekam. "Klient" wraca. Zapisuję numer na plakietce.

- To jeszcze poproszę numer pana telefonu.
- A po co? Wie pani, ja mam żonę...
- Po to, żeby w razie wypadku, jakby coś się działo albo stało z samochodem, można było do pana zadzwonić.
- Ach, no dobrze.

Zapisuję numer telefonu.  Z uśmiechem oddaję panu plakietkę.

- Proszę ją włożyć za szybę samochodu, tak żeby było widoczne.
- I co, muszę jeszcze raz iść teraz do samochodu? Tak wcześnie i tyle chodzić?

Rzeczywiście. Kilkadziesiąt metrów to przecież taka ogromna odległość o dziewiątej trzydzieści rano.

No i tak powtarzam przez kilka godzin. Trochę czytam, a raczej próbuję czytać. Trochę liczę pieniądze w kasie. Trochę rozmawiam z moim "współpracownikiem". Jest mi tu naprawdę dobrze, ludzie są fajni, pogoda jest przyjemna, mogę sobie siedzieć kilka godzin i tak naprawdę nic nie robić, a ile radości mi to będzie sprawiało. Czasami ktoś mi przyniesie kanapkę z serkiem topionym. Ktoś inny zaproponuje papierosa. Uśmiechnie się. Zapyta jak się spało. Czasami uda się też pogadać z zespołem, który będzie występował wieczorem. Czasami taki zespół obiecuje jakieś zespołowe gadżety, ale do odebrania po koncercie jeśli się na tym koncercie będzie. Ktoś inny zaprosi na warsztaty z jazdy na motorze, z charakteryzacji czy czegoś jeszcze innego, albo jakiś ciekawy wykład. Czasami też trzeba porozmawiać przez krótkofalówkę, ale na szczęście dość rzadko.
Czasami jednak trafia się też mniej miły przypadek, kiedy trzeba wytłumaczyć delikwentowi, a częściej delikwentce, że nie może wjechać na teren festiwalu. "Ale ja muszę". Ale pani nie może. I koniec. Musi pani zaparkować tu, na parkingu, gdzie jest miejsce. A jak nie pasuje, to proszę sobie w ogóle odjechać.

I tak mija kolejnych kilka godzin. Niekiedy mam wartę dłuższą bo dwie po kolei, innym razem mam tylko jedną, a jeszcze kiedy indziej drugą mam później, a trzecią (rzadko) dopiero wieczorem. A raz zdarzył mi się nawet cały dzień wolny, kiedy tak bardzo nie wiedziałam co ze sobą zrobić, że cały dzień przespałam w różnych dziwnych miejscach.
Uwielbiam tę "pracę". Gdyby nie ona to nie chciałoby mi się tu przyjeżdżać. Tyle się tu dzieje, w każdej godzinie i w każdej minucie coś nowego, a mi najlepiej jest właśnie tu, w tym niby namiocie i na twardej ławce. To po to właśnie spędzam prawie osiem, a może nawet i więcej, godzin w podróży - żeby dać trochę od siebie, choć daję tylko trochę swojego czasu i odrobinę chęci. Daję tak niewiele, a w zamian mam kilka ton radości i ten dziwny spokój, który wypełnia mnie przez następnych kilka miesięcy, do następnej edycji tego festiwalu.



Po południu wyciągam z namiotu śpiwór, w drugą dłoń biorę książkę i rozkładam się Pod Platanem - na placu pod wielkim drzewem. Zamiast jednak czytać - obserwuję. Bo jest co. I to ile.
Ktoś uczy się tańca z ogniem trenując z poikami. Ktoś inny wpadł do wody bo źle wymierzył i nie trafił stopami w skimboard. Jednym uchem słyszę dźwięki wydawane przez ukulele. Drugim jakiś dziwny śpiew. Tam ktoś żongluje czymś dziwnym, a jeszcze inny ktoś kręci drugiej osobie dready. Tyle się dzieje. Nie wiem gdzie patrzeć, więc kładę się na plecy i wgapiam się w niebo. Próbuję odgadywać kształty chmur. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Uśmiecham się bo w tej właśnie chwili, w dokładnie tym momencie i w tym miejscu jestem tak szczęśliwa, jak nie jestem przez cały rok, kiedy od tego wydarzenia dzieli mnie stanowczo zbyt wiele dni i zbyt wiele kilometrów.

Za kilkanaście minut rozpoczyna się moja druga zmiana na parkingu więc zbieram swoje klamoty, wrzucam do namiotu i śmigam tam, gdzie powinnam. I tam gdzie też chcę. I zaczyna się od nowa.

- Można tu zapłacić za parking?
- A i owszem. Ile dni?
- Jeden.
- Osiem złotych. Numer rejestracji i numer telefonu poproszę.
- Ojejku, a ja nie pamiętam... No dobra, zaraz sprawdzę.

Zapisuję co trzeba, pan płaci, ja wydaję plakietkę.

- Dziękuję, miłego dnia!
- Nazwajem. Do widzenia.

I tam mija czas. Spokojnie. Miło. Radośnie wręcz momentami. Czasami ktoś wpada w odwiedziny. Ochrona zagada. Ktoś poczęstuje ciastkami. Jeden z moich ulubionych kolegów ochroniarzy się uśmiechnie. Inny ktoś przyjdzie naładować telefon, bo w naszym parkingowym namiocie mamy też kontakt! Z prądem, który czasami działa, a czasami nie, to zależy od jego nastroju. I nastroju elektryków. No dobra, nie od ich nastrojów, od nastrojów wszechświata bardziej. W sumie - nieważne. Prąd działa jak mu się chce, a jak mu się nie chce to nie działa. O. Po skończonej na ten dzień pracy idę w końcu coś zjeść. Wybór znowu ogromny. Stoję pół godziny w kolejce po zapiekankę i to nie było stracone pół godziny bo to była najlepsza zapiekanka w historii najlepszych zapiekanek.

Co teraz? Kierunek: mój ulubiony fotel w mojej ulubionej kafejce. Na szczęście jest wolny. Zaraz chyba zacznie się jakiś akustyczny występ więc trochę czasu tu spędzę. W jednej części pomieszczenia - wolnym od jakichkolwiek siedzeń, kanap i foteli - rozstawia się zespół. Chociaż "zespół" to za duże słowo. Dziewczyna w dużym kapeluszu i mikrofonem i chłopak z gitarą. I zaczynają swój koncert. I jeszcze chwila, a magia prawdopodobnie przybierze realną, materialną postać. Nie wiem jakim cudem, ale czuję, że za chwilę tak się stanie. Na zewnątrz coraz ciemniej, przez okna nie wpada już światło, jedynie lekki wiatr, który delikatnie muska swoimi palcami każdego z tu obecnych. Pogłaska po policzku. Wywoła na nagim ramieniu gęsią skórkę. Przełoży kosmyk włosów zza ucha na policzek. Wokalistka czaruje głosem, chłopak maluje obrazy dźwiękami. Muzyka wywołuje niesamowity spokój, a lekki blask płomyków nadaje nieziemskiego klimatu. Mam wrażenie, że poza tym pomieszczeniem, tymi ludźmi i tymi dźwiękami nie istnieje nic więcej. Jednak wszystko co dobre kończy się stanowczo zbyt szybko, a to co jest aż tak magiczne -wręcz w mgnieniu oka. Wychodzę na zewnątrz, ale nadal czuję się jak w transie.
Czas na coś większego. Na głównej scenie rozkłada swój sprzęt jakiś zespół. Nie znam, ale nawet mi się podoba. Zwykle tak tu jest, że to, czego nie znam podoba mi się najbardziej, bo nie mam żadnych oczekiwać. A potem się zakochuję.
Główna gwiazda wieczoru jednak też zachwyciła. Daję się ponieść muzyce, jak wszyscy tu obecni. Przyglądam się ludziom wokół, odwzajemniam uśmiechy i spojrzenia. Ktoś mnie przytula, tak po prostu, bez powodu. Jak wydaje mi się, że bardziej tego festiwalu kochać nie mogę to takie drobne gesty, momenty, udowadniają mi, jak bardzo się myliłam. Moje serce chyba nie jest w stanie pomieścić takiej ilości miłości.
Zespół na scenie zachwycony publiką. Publika zachwycona zespołem. Idealna równowaga.

Jeszcze tylko krótki filmik z podsumowaniem dnia i można iść spać. Chociaż jest ogrom innych opcji znów, jak zwykle. Ciągle ogrom wyboru, możliwości, opcji. Zatem - co teraz? Karaoke? Koncert unplugged, reggae, klubowy, czy może zdecyduję się na scenę doświadczalną? Pokaz fireshow? A może - po prostu - kubek gorącej czekolady, wygodne siedzenie i nicnierobienie, tak po prostu, bo przecież mogę? Nawet jak nic nie robię, to nie mam poczucia, że marnuję czas. Coś jednak robię. Chłonę. Ładuję swoje głęboko ukryte baterie. Uśmiecham się bo nie mogę tutaj przestać tego robić. Ciągle. Non stop.

Zmęczenie jednak bierze górę i wracam do namiotu, zdejmuję buty i chowam się do śpiwora. Słucham jeszcze przez jakiś czas odgłosów wydobywanych z djembe i sama nie wiem kiedy zasypiam.
To był dobry dzień. Jutro znów będzie dobrze. A może nawet lepiej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger