Myślałam ostatnio, że może czas pożegnać się z tym blogiem. Bo pisanie mi tu nie za bardzo idzie, nie ważne ile razy obiecuję sobie, że zacznę to robić regularnie. Nie mam często najzwyczajniej w świecie czasu, a jeszcze częściej - nie mam po prostu natchnienia.
A potem sobie przejrzałam kilka ostatnich postów i stwierdziłam, że ej, trochę mi się tych wspomnień nagromadziło przez te 5 lat istnienia bloga. Nawet się kilka razy do tych wspomnień uśmiechnęłam.
I w sumie ten post będzie trochę po to, żeby się pośmiać. Dokładniej - pośmiać ze mnie.
Bo ogólnie rzecz biorąc ja jestem, że tak powiem, człowiekiem przypałem. Naprawdę nie ma w moim życiu tygodnia, żebym nie popełniła jakieś gafy i nie zrobiła z siebie głupka. No taka jestem i już. Tak wygląda moje życie i już chyba dawno się tym pogodziłam.
Mieszkam w Holandii już cztery lata i do dzisiaj nie nauczyłam się języka niderlandzkiego. Nie żebym nie próbowała. Wręcz przeciwnie. Kupiłam nawet kilka książek do nauki, ściągnęłam aplikacje na telefon, starałam się słuchać holendrów mówiących w ojczystym języku i nic. Umiem tylko pojedyncze wyrażenia i różne takie... niezbyt przydatne rzeczy. Moimi jedynymi ulubionymi do tej pory jest coś, co brzmi jak "achtentachtych" (osiemdziesiąt osiem) i "hud kajke" (patrz uważnie).
I przez to, że nie ogarniam za bardzo niderlandzkiego spotkało mnie kilka... cóż - patrząc z perspektywy czasu - śmiesznych sytuacji.
Na przykład:
Robimy z Małżem zakupy w jakimś markecie. Zwykle po płaceniu kasjerka pyta, czy wydrukować paragon. Będąc przekonaną, że to właśnie do mnie powiedziała, odpowiadam: "Nei" i odchodzę od kasy. Ale pani sprzedawczyni jakoś dziwnie na mnie tym razem popatrzyła. No nic, trudno, może znów się czymś uświniłam na twarzy.
Och, ja naiwna!
Małż spytał, czy słuchałam co do mnie powiedziano przy kasie.
- noooo... spytała, czy chcę rachunek...?
- Nie, Ada. Ona życzyła Ci miłego dnia. A Ty powiedziałaś "nie" i sobie poszłaś.
Achaaaaa.
Sprawę komunikacji utrudnia też fakt, że jestem... trochę głucha. W sensie: słyszę jak ktoś do mnie mówi, ale nie potrafię czasami rozróżnić słów.
I innym razem jak byłam już w innym markecie to kasjerka powiedziała do mnie "goedenavond", które wymiawa się "hujeavon"/"hudeavon" (coś w tym stylu) i nie wiem jak, ale mój mózg przekształcił to na "bajnapel". I tak jej opowiedziałam. Najgorsze w tym jest to, że powtarzałam to przez jakiś czas, dopóki - znów - Małż mnie nie uświadomił, że robię z siebie debila.
Na pytania w stylu: "Z keczupem czy musztardą?", "Z solą czy bez?" zwykle odpowiadam... "tak".
Ostatnio chyba jednak przebiłam sama siebie, gdy Moja Lepsza Połowa rzekła: "Kasia powiedziała, że zostało jej dziewięć gołąbków", ja zareagowałam "coooo? Foka ma dziewięć żołądków?".
Ja... ja nawet nie wiem.
O!
Albo w zeszłym roku jak wracaliśmy z urlopu w Polsce zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w Niemczech. Małż zatankował, a ja poszłam zapłacić i przy okazji kupić coś do picia. Kobieta przy kasie coś do mnie mówiła, ja powiedziałam numer dystrybutora i tyle. Zapłaciłam i poszłam jeszcze do toalety. I jakie rzeczy podczas mojej nieobecności się działy! Ponoć ta sama kobiecina wyszła spanikowana z budynku bo ktoś zatankował i nie zapłacił!
Tak, to byłam ja.
Znów... Jak? Nie mam zielonego pojęcia.
W pracy też mi się często te przypały zdarzają.
Raz na przykład podjechał do mnie jeden z szefów akurat, gdy kilka sekund wcześniej wepchnęłam sobie ukradkiem wielkiego cukierka do paszczy. Zadał mi pytanie, a ja z trudem wymamrotałam, żeby chwilę poczekał bo muszę zjeść.
Na szczęście zrozumiał.
Innego dnia rozkręciłam na przykład aferę bo zgubiłam telefon. Okazało się, że wcale nie zgubiłam. Leżał bezpiecznie w mojej osobistej szafce w szatni. Tylko nie zauważyłam go wcześniej bo wpadł mi do buta.
Zdarzyło się też tak, że w jakiejś restauracji chciałam zamówić naleśniki z ananasem. Kelner przyjmuje zamówienie i taka wynikła z tego rozmowa:
- For me pancakes with pineapple.
- With ananas?
- No, with pineapple.
Co po polsku znaczy:
- Dla mnie naleśniki z ananasem.
- Z ananasem?
- Nie, z ananasem.
Takie sytuacje zdarzają mi się naprawdę tak często, że Małż stwierdził, iż powinnam je zapisywać. I nawet zaczęłam, ale chyba nie starczyłoby mi wszystkich notesów świata. Więc sobie je napisałam tu żeby sobie za jakiś czas je przeczytać i się pośmiać sama z siebie. Nie ma nic złego w byciu czasami debilem jeśli nie robi się tym nikomu krzywdy. Gdy te sytuacje się działy to byłam tak bardzo zażenowana sobą, że chciałam się zapaść pod lód na Antarktydzie bo zwykła ziemia to było dla mnie za mało. Ale teraz już mi pozostało się z tego śmiać bo cóż... takim po prostu jestem człowiekiem. I całkiem mi z tym chyba dobrze. A jeśli nie dobrze to przynajmniej śmiesznie.