niedziela, 13 marca 2016

#14

Nawet nie wiem która to już próba napisania czegokolwiek. Mam ostatnio w głowie dużo pomysłów, ale i duży problem jak to dobrze ubrać w słowa. Nie wiem, czy to dlatego, że źle mi się pisze w swoim pokoju, kiedy nie czuję presji czasu, kiedy rozprasza mnie tysiąc innych rzeczy, czy po prostu to jakaś blokada we mnie... Ale - trzeba pisać. Więc piszę. Będzie krótko bo to w sumie post - rozgrzewka, ale będzie.
Jednak zamiast "poważniejszych" tematów, będzie taki... luźny. Znów lekko podróżniczy.
Będzie o Amsterdamie.

Kilka lat temu, a konkretnie - dwa - brałam udział w wyścigu autostopowym do Amsterdamu, o czym chyba już tu pisałam. Ale o samej podróży nie za dużo będzie, albo nawet nie będzie wcale bo niewiele z niej pamiętam, oprócz kilku osób i pana Juliana, którego poznałyśmy z moją parą pod Hannoverem, a który zaprosił nas do siebie do Bułgarii, jakbyśmy kiedyś były w pobliżu. Jeszcze nie byłyśmy, ale może kiedyś się uda? Pan Julian był bardzo sympatyczny, załatwił nam wrzątek na stacji benzynowej, próbował (nieskutecznie, ale ważne są chęci) postawić do pionu buca, który próbował zgarnąć sprzed nosa najlepszy transport, ignorując pierwszą autostopową zasadę, że najpierw stopa łapią ci, którzy są pierwsi na miejscu. Czy jakoś tak. Pan Julian miał jeszcze cudownego psa, z którym się od razu polubiłam, prawie miłość od pierwszego wejrzenia.

Wracając do tematu... Amsterdam. Chyba jedno z moich najulubieńszych miejsc na świecie. Jedno z tych miast, w którym człowiek czuję się po prostu... dobrze. Nie jest to spowodowane wiadomym zapachem, który towarzyszy na każdym kroku, jakby... sama nie wiem. Ten zapach jest wszędzie, nawet w najmniej spodziewanych miejscach. Mi to nie przeszkadza bo mimo, że sama nie korzystam z takich używek, to zapach uwielbiam, ot, każdy ma jakieś upodobania.
W Amsterdamie jest po prostu pięknie. Piękne ulice, piękne alejki, piękne mosty, piękne kanały, piękne budynki, piękni ludzie. Piękne życie. Tam czas jakby płynął całkiem inaczej niż gdziekolwiek indziej. Wolniej. Bardziej... beztrosko. Czas jest wypełniony wolnością nawet w biegu do pracy. Ta wolność momentami przybiera rzeczywiste kształty, daje się nawet lekko pogłaskać. Nie umiem tego tego dobrze opisać, nie wiem czy się da. Do tego miasta trzeba przynajmniej raz pojechać. Zgubić się żeby potem przypadkiem znaleźć pchli targ, na którym wszystko wydaje się piękne, a człowiek chce kupić wszystko, mimo że nie ma wszystkich pieniędzy. Trzeba tam zjeść ciastka z haszem, które jednak tego haszu w sobie nie mają, co było przecież od początku wiadomo. Trzeba się uśmiechnąć do policjanta, który uśmiechem też odpowie. Trzeba też zjeść stanowczo za tłuste frytki z majonezem. Trzeba posiedzieć na ziemi na jakimś placu i pogapić się na gołębie. Trzeba pojechać i pozwolić miastu się poprowadzić, dać się pochłonąć.
Po powrocie stamtąd tylko kombinowałam jak pojechać znów. Jak najszybciej. Na jak najdłużej. Trochę mi to obecnie przeszło - chociaż wciąż wyczekuję okazji, by móc się tam pojawić i jestem pewna, że stanie się to w tym roku. Musi. Chociaż na kilka godzin, na kilka kroków, na kilka wdechów.

Mam mnóstwo dobrych wspomnień z tej wyprawy, mam też kilka mniej dobrych, ale o nich staram się nie pamiętać. Te przyjemne są ważniejsze.

Na przykład te, jak w grupie czteroosobowej, która potem przeobraziła się w sześcioosobową ruszyliśmy by odkrywać miasto i jak najbardziej je doświadczyć. I nie wiem teraz, czy to była potrzeba skorzystania z toalety i Hard Rock Cafe po prostu było najbliżej, czy też chcieliśmy zobaczyć ten pub (?) od środka i przy okazji też skorzystać z toalety. Nieważne, mało istotny szczegół. Ważne jest, że jakimś tylnym wejściem udało nam się do środka dostać. Nie chowaliśmy się, ani nic. Tak po prostu - kilkuosobowa grupa, która wygląda jakby nie spała przez tydzień i żyła tylko na zupkach chińskich - dostała się na imprezę, jak się okazało - zamkniętą. W środku wszyscy poubierani dość elegancko. Przed prawdziwym wejściem kolejka i sprawdzanie nazwisk na liście gości. Coś się dzieje. Nikogo jednak nie dziwiło, że w środku kręci się kilka przypadkowych osób. Może uznali, że skoro jesteśmy wewnątrz to byliśmy zaproszeni?  Nawet jeśli wyglądamy tak jak... no cóż, tak jak wyglądamy?
Porobiliśmy zdjęcia, obeszliśmy cały lokal, popodziwialiśmy co było do podziwiania i wyszliśmy. Wyjściem normalnym.
I w sumie nie dziwi mnie, że udało nam się tam wejść, bo to żaden wyczyn, śmieszy mnie tylko, że nikt nas - wyglądających trochę jak bezdomni - stamtąd nie pogonił.

W ciągu jednego pełnego dnia, którego dane nam było tam być, przeszliśmy chyba milion kilometrów, co chwilę przystając by pozachwycać się czymś nowym, czymś niby banalnym, ale uroczym. Jedliśmy sery, które smakowały o wiele gorzej, niż wyglądały. Oglądaliśmy snookera w piątym z rzędu coffeeshopie i miejsca, które wcześniej widziałam tylko w telewizji. Widzieliśmy słynną dzielnicę czerwonych latarni i panie wdzięczące się do nas z zza szyb. Próbowaliśmy jak najwięcej tego miejsca wchłonąć w siebie, dać się lekko ponieść, wykorzystać czas jak najlepiej. I tylko zegarki w telefonach przypominały o tym, że zaraz trzeba wrócić do rzeczywistości, że zaraz trzeba pakować te wszystkie dobre chwile, uśmiechy i nowe wrażenia i wracać do siebie bo szkoła, bo dom, bo praca. Bo życie prawdziwe czeka i jeszcze moment, a zacznie się o nas upominać.

Nic nie robiliśmy, po prostu... byliśmy. I to było bardzo przyjemne "po prostu bycie". Nawet zbyt niska temperatura i zamarzanie w nocy nie było w stanie popsuć tego przyjemnego po prostu bycia.

I tak naprawdę nie wiem, czy to ja się za łatwo zachwycam, czy Amsterdam to rzeczywiście tak magiczne miasto, ale wiem, że za każdym razem jak będę tam wracać, to będę się czuła jakbym wracała do domu, do swojego miejsca na ziemi. Może ta moja miłość to też trochę sentyment - pierwsza podróż zagraniczna autostopem, kiedy muszę polegać na przypadkowych kierowcach, a nie pilotach samolotów.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger