niedziela, 13 października 2019

Zapachy.

Ostatnio obejrzałam film na youtubowym kanale "Lojournal" o zapachach.
I uznałam, że to całkiem dobry pomysł na post. Zatem - oto i on.

Mam w swoim życiu dużo zapachów, które - gdy tylko wedrą mi się w nozdrza - przywołuje ogrom wspomnień. Zabierają mnie do czasów, gdy miałam kilka lub kilkanaście lat i budzą we mnie dziwny sentyment.

Tak na przykład zapach świeżo skoszonej trawy. Kojarzy mi się z ostatnimi tygodniami w szkolnej ławce, kiedy na lekcjach to nikt już zbytnio nie uważa, każdy skupia się na tym, że to już ostatnie chwile porannego wstawania, codziennego odrabiania zadań i martwienia się tym, że zaraz kolejna wywiadówka. Ten zapach łączy się też z zapachem siana - który dla mnie - osoby pochodzącej ze wsi i prawie całe dotychczasowe życie tam mieszkającej - ma spore znaczenie.
Pamiętam sianokosy. Kiedy cała rodzina szła przewracać siano żeby wyschło, a ja byłam jeszcze trochę na to za mała, więc po prostu biegałam po łące, wdychając te letnie powietrze, ganiając za pszczołami i szukając żab. A potem, kiedy siano już było suche, wieźliśmy to wszystko wozem do stodoły i zawsze udawało mi się siedzieć na samej górze pełnego wozu, ciesząc się, że jestem tak wysoko i na tyle duża, że pozwolono mi na to. Pamiętam śmiech, kiedy chowałam się w tym sianie, pamiętam jak wszystko mnie od niego swędziało, pamiętam skakanie po nim i zabawy w chowanego. Pamiętam jak wracałam wieczorem do domu zmęczona całodzienną zabawą i denerwowałam się tym, że mama nie pozwala mi drapać miejsc, w których pogryzły mnie komary, a to przecież było takie... swędzące. Zapach siana i świeżo skoszonej trawy to dla mnie wspomnienie beztroski, dziecięcych lat, kiedy człowiek tak naprawdę nie ma żadnych zmartwień.

Lubię też ogromnie zapach świeżych warzyw. Nie jeden konkretny, ale wszystkie razem zmieszane. Kojarzy mi się z wychodzeniem na bosaka na ogród po sałatę, rzodkiewki, szczypiorek. Pamiętam, że wychodziły z tego najlepsze kanapki na świecie. Czuję chłód porannej rosy pod stopami, słyszę śpiew budzących się ptaków, pierwsze ciepłe promienie słońca na twarzy i gołych ramionach, zapowiadające kolejny upalny dzień. Czuję smak dopiero zerwanych truskawek, które smakowały najlepiej jeszcze przed ich umyciem.

Zapach świeżego chleba kojarzy mi się z wyprawami rano do sklepu i to, że czasami był jeszcze ciepły, a ja nie mogąc się powstrzymać, zjadałam w drodze powrotnej co najlepsze chrupiące kawałki.

Zapach morza przypomina mi czasy, kiedy przeprowadzałam się do Gdańska. Przyjechałam o piątej rano do - akurat - Gdyni i pierwsze co zrobiłam to poszłam nad morze obejrzeć ostatnie chwile wschodzącego słońca. Bałam się okropnie nadchodzących dni bo to był dla mnie ogromny życiowy krok, miałam za chwilę zacząć prawdziwe dorosłe życie, a morze tak wcześnie rano sprawiło, że umysł mi się jakoś uspokoił. Na plaży nie było nikogo oprócz mnie. Zdjęłam buty żeby poczuć zimny piasek pod stopami, zamknęłam oczy, wsłuchałam się w szum fal i wzięłam głęboki, orzeźwiający wdech. Wszystko będzie dobrze, Ada. Wszystko się ułoży. Dasz radę. I dałam. Pracę dostałam i kilka dni później mieszkałam już w nowym mieście, oddalonym od mojego rodzinnego domu o setki kilometrów.
Ta woń przypomina mi też moje autostopowe wyprawy - na Litwę, gdy po męczącym dniu w końcu dotarłam na plażę i siedziałam z moim podróżniczym  towarzyszem, popijając tanie wino w kartonie, oglądając zachód słońca i trwając w chwili obecnej. Nieważne było, że za kilka dni mam superważny egzamin na studiach. Nic nie było ważne.
A potem podróż nad rumuńskie morze, kiedy po obudzeniu się otwierałam namiot i przed sobą miałam tę ogromną wodną przestrzeń. Lubiłam te poranki bardzo. Wychodziłam z namiotu, robiłam czternaście kroków do przodu i już moje stopy obmywała morska woda. Całe dnie spędzałam na czytaniu jedynej książki, którą zabrałam z sobą w tę podróż, szukaniu muszli, które był ogromne, rozmawianiu z miejscowymi i szukaniu kontaktu by choć trochę naładować telefon. A potem w nocy denerwowałam się, że morze szumi tak głośno, że nie mogę zasnąć.
Podoba mi się też zapach festiwali. Ale nie ten śmierdzący - spoconych i pijanych ludzi i przepełnionych toi toi. Ten dobry - tanich zapiekanek, oczekiwania, szczęścia i tej chwilowej, pozornej wolności. Kojarzy mi się to z Woodstockiem i jednymi z najfajniejszych chwil w życiu - kiedy widziałam swój ulubiony zespół na scenie, spotykałam dawno nie widzianych, ale bardzo lubianych znajomych i byłam po prostu bardzo szczęśliwa - mimo że też bardzo brudna.

Uwielbiam też zapach powietrza, kiedy wychodzę w piątek z pracy. Bo wiem, że przede mną dwa dni błogiego lenistwa, które zawsze kończy się zbyt szybko. Ale mam świadomość, że nic nie muszę, mogę absolutnie nic nie robić i to będzie w porządku.

Lubię zapachy, choć to prawdopodobnie dziwnie brzmi. Lubię kiedy wywołują ten przebłysk wspomnień w głowie, który sprawia, że na kilka sekund przenoszę się do innego miejsca i czasu.

Dlatego było miło, gdybyś i Ty, czytelniku, podzielił się swoimi zapachowymi ulubieńcami. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger