sobota, 5 listopada 2016

#26

Zanim przejdę do sedna - jedna "ważna sprawa". Z racji mojej facebookowo - mediospołecznościowej nieobecności - by ułatwić bycie na bieżąco z postami na tymże jakże ciekawym blogu dodałam możliwość "subskrypcji" - powiadamiania emailowego o każdym nowym poście. Dodaję tu dość nieregularnie więc myślę, że to całkiem fajna opcja. Na dole strony trzeba wpisać swojego e-maila i voila! gotowe!

Teraz przechodzę do sedna. Bo obiecałam, że o tym napiszę, a poza tym też chcę bo to jest warte zapamiętania przeze mnie głównie, a chcę się trochę radością dzisiaj podzielić. Chorobą też chciałabym bo już mnie doprowadza do szału, ale niestety - nie ma tak łatwo.

No więc (wiem, kolejny raz zaczynam zdanie tak, jak zaczynać się nie powinno. Oj tam, oj tam!) pewnie jakaś niewielka część moich... "czytelników" pamięta, że kiedyś miałam innego bloga, na którym opisywałam wszystkie moje koncertowe przygody. Fajnie się pisało, fajnie się czytało, ale tyle mi się tego gromadziło, że nie nadążałam wszystkiego zapisywać. I blog umarł, śmiercią naturalną. Nadal gdzieś tam jednak - w odmętach internetu - można znaleźć jego zwłoki, poczytać jak się kiedyś fajnie bawiłam, ale jak już chcesz go przeczytać to musisz go samodzielnie znaleźć, a to - zapewniam - takie łatwe nie będzie. Ale czemu o tym piszę? Bo dzisiaj post będzie w podobnym stylu. Będzie o koncercie.
Ale! Do rzeczy - zostało mi 46 minut dostępu do internetu, a ja piszę całkiem nie o tym, o czym pisać chciałam. Więc (znów) od początku.


Wiesz jak to jest, jak czekasz na coś kilka miesięcy, przebierasz nogami z niecierpliwości i wiesz, że jak już to, czego tak bardzo oczekujesz, w końcu nadejdzi to bedzie piękniejsze niż wszystko co do tej pory udało Ci się przeżyć? I ten dzień w końcu nadchodzi. I jest jeszcze lepiej niż można było sobie wyobrazić.

Czwartek, 3 listopada, godz. 6.30.
Wracam z pracy. Jestem zmęczona i trochę śpiąca i trochę mi smutno bo mojego ulubionego kolegi nie było w pracy i nikt nie próbował mnie żartobliwie dzisiaj rozjechać. No trudno.
Wysiadam z autobusu, przemierzam park i docieram do mieszkania. Zaspanymi oczami i rękami próbuję znaleźć klucze i otwieram drzwi. Godzina siódma rano. Za dwie godziny mam autobus do Warszawy więc nie tylko nie ma sensu się kłaść i przespać kilka minut, ale przede wszystkim - nie ma czasu. Więc - szybkie ogarnięcie się, spakowanie Bonifacego Sylwestra do plecaka (to mój kocyk, a nie człowiek, żeby nie było że pakuję żywą istotę do plecaka!), zamykam drzwi do mieszkania i biegnę do tramwaju, a potem już spokojniej idę na przystanek i wsiadam do autobusu.
Po kilku godzinach jazdy jestem w Warszawie.

godz. 14.30 

Wysiadam z autobusu i trochę się gubię. Szukam zatem w internecie jak dotrzeć do Torwaru. Internet mi mówi, że mam jechać metrem do jakiejśtam stacji, a potem już autobusem do samego celu. Brzmi łatwo, więc ciężkie do zrealizowania to być nie powinno. O naiwności! Nie byłby to wyjazd w Kredkowym stylu gdyby Kredka nie zgubiła się choć raz. A tego dnia zgubiła się razy sześć, ale to już nieważne. Wysiadam na złej stacji metra i na upartego i na debila idę szukać jednak autobusu bo a nuż widelec jakiś jest. Nie ma jednak. Wracam do metra i wysiadam w końcu na właściwej stacji. Ale co z tego, że wysiadłam na dobrej stacji, skoro tego auobusu, który być powinien, w ogóle jednak nie ma?
W tym samym czasie dowiaduję się, że wszyscy ludzie w Warszawie nie są z Warszawy.
Pytam jakiegoś człowieka jak dotrzeć na Torwar:
- nie wiem, nie jestem stąd.
Okej, zdarza się, spoko.
Pytam następną osobę:
- a wie pani, ja się nie orientuję, nie jestem z Warszawy.
Hmm... Dooooobra.
Trzecia próba.
- nie wiem, musisz spytać kogoś innego.

Cholera jasna. Mam to gdzieś. Tracę ostatnie procenty baterii na nawigację bo skoro nikt nie wie jak dotrzeć do tego głupiego Torwaru to muszę się sama dowiedzieć! Okazuje się, że to od mojego aktualnego miejsca przebywania jest całkiem niedaleko bo tylko trzy kilometry. Idę zatem na piechotę. Po drodze oczywiście się gubię.
Mając włączoną nawigację się gubię.
Typowa Kredka.

godz. 16.00
Docieram do celu. A tam - tłumy! Ogromne! Kolejek sto tysięcy, ludzi dwa miliony, temperatura minus dwadzieścia stopni i brak toalety, a tak bardzo potrzebna! Ojejku!
Ustawiam się w jakiejś kolejce, która wydaje mi się właściwa i stoję. Dziesięć minut, dwadzieścia, mam już powoli dość, więc idę się przejść. Opuszczam swoje miejsce w kolejce, trudno, później najwyżej pójdę na koniec, nic strasznego przecież. Chodzę, oglądam, patrzę na jakże oryginalnych ludzi w czerwonych czapkach i czerwonych skarpetkach. Tak się nachodziłam i napatrzyłam, że... "przypadkiem" wylądowałam przy barierce przy samym wejściu do budynku. Nikt na mnie krzywo nie spojrzał, że tak po chamsku trochę się wtarabaniłam z końca na początek, nikt mnie nie wygonił więc sama siebie też nie wygonię. Została godzina do otwarcia drzwi więc jakoś tu postoję.

godz. 18.00 
Otwarcie drzwi. Tłum napiera choć tak naprawdę nie ma gdzie i nie bardzo się napierać da, ale jednak - jak się okazuje - nawet jak się nie da to... się da. Tak po prostu.
Okazuje się też, że małe, szesnastoletnie dziewczynki, potrafią być bardzo podłe i zaborcze jeśli chodzi o lepsze miejsce. Ale nie wiedzą, że ja się tym samym potrafię odwdzięczyć. Zresztą - to mało istotne i mało ważne. Udało się wejść. Miejsce idealne. Nie ma co marudzić.

godz. 20.00 
Zaczyna grać support - irlandzki/brytyjski zespół Bry. Całkiem uroczy, ale nic specjalnego. Grają na szczęście dość przyjemnie i ich koncert mija dość szybko. W powietrzu czuć lekkie zniecierpliwienie i ogromne oczekiwanie. Ekscytację. Radość.

godz. 21.00
Na scenie wisi ogromna, biała zasłona. Światła gasną. Tłum ludzi krzyczy. Powietrze jest ciężkie od oczekiwania, od tego... chyba trochę niedowierzania, że to wszystko się dzieje naprawdę. Słychać pierwsze dźwięki, pierwsze nuty, kurtyna opada. Na scenie widać zespół. Nie widzę nic poza nim. Nie słyszę nic poza nim. Moje serce zaraz chyba przestanie bić bo rozpędziło się tak bardzo, że bardziej się nie da i chyba będzie musiało się na chwilę zatrzymać żeby odpocząć.
Słyszę pierwsze nuty Fairly Local, krzyczę z całych sił słowa piosenki "it's the few, the proud, the emotional!" i w końcu czuję się... kompletna. Chyba w końcu znalazłam brakujący puzzel. W takim miejscu, kto by pomyślał.
Potem czas przyspiesza dziesięciokrotnie. Zespół zaczyna grać same najlepsze kawałki. Nie będę ich tu wszystkich wypisywać bo nie pamiętam za dobrze, ale... Ale pamiętam emocje. Pamiętam te naprawdę ogromne niedowierzanie, że to wszystko się dzieje naprawdę. W końcu.
Pamiętam ten moment, gdy stojąc na trybunach obróciłam się za siebie, podniosłam głowę i zobaczyłam Tylera, wokalistę, stojącego kilka metrów dalej, tak blisko, że widziałam dokładnie jego twarz.
Pamiętam moje łzy, gdy na ekranach pokazali krótki, czarno biały film o tym, jak się czuje Josh przed wejściem na scenę, o jego obawach, pamiętam jak szybko mi było wtedy serce (które biło tak w sumie cały czas) i jak zatrzęsły mi się ręce gdy mroczny, głęboki głos powiedział: "don't go back on stage".
Pamiętam też przecudowne wykonanie mojego ulubionego kawałka i jednoczeście najważniejszego dla mnie, który stał się "impulsem" by zrobić sobie tatuaż związany z tym zespołem - piszę tu o Holding On To You.
Pamiętam śmiech, gdy wokalista wlazł do wielkiej dmuchanej piłki i biegał w niej po ludziach, aż w końcu się przewrócił.
Pamiętam słowa wykrzyczanych (bo z moim chorym gardłem o śpiewaniu raczej nie ma mowy. Ze zdrowym w sumie też nie) piosenek, pamiętam że momentami nie mogłam tego wszystkiego ogarnąć, te szczęście mnie przerastało. Pamiętam, że nie chciałam by to się kończyło.
Pamiętam ten chwilowy smutek, myśl, że prawdopodobnie nigdy w życiu nie przeżyję czegoś tak bardzo wręcz... mistycznego.
N i e s a m o w i t y koncert. Naprawdę nie da się go godnie opisać bo zawsze słowa będą wydawały się zbyt małe. zbyt błahe. Zbyt proste na coś tak ogromnego.

twenty one pilots to dla mnie jeden z dwóch najważniejszych zespołów. Odnajduję w nim wszystko - pociechę, siłę, motywację, ale też pogodzenie się z tym, jak jest. Bo nawet jeśli jest źle, to zawsze mam jakieś możliwości zmiany, mogę sprawić, że będzie lepiej, ale - też że będzie gorzej. Wszystko zależy ode mnie. Czuję się trochę bardziej... normalna dzięki im tekstom bo wiem, że to wszystko, co dzieje się w mojej głowie, nie dzieje się tylko w mojej. Nie jestem sama z tym całym szaleństwem. Jest nas wielu. I wszyscy z tym walczymy i wszyscy do tej pory - jako tako zwyciężamy.
I nie wiem co mogę napisać więcej. Trochę brak mi słów. Trochę nadal jestem w szoku. Trochę ten spektakl odebrał mi umiejętność wysławiania się. Trochę - powtórzę - nie da się tego wszystkiego opisać bo to był absolutny kosmos.
Trzeba to po prostu przeżyć.

Było najpiękniej na świecie. Nic więcej napisać nie mogę - nie tylko dlatego, że została mi minuta dostępu do internetu, ale też dlatego, że nie umiem.
Tylko... na co teraz czekać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger