niedziela, 7 lutego 2016

O morzu.

Poczułam natchnienie i stęskniłam się za morzem więc siadam i piszę. Będzie właśnie o morzu. Albo nawet o ich liczbie mnogiej.

Przyznam się, że nie nigdy nie ciągnęło mnie, by wsiąść w pociąg i pojechać na wakacje nad morze. Bo wakacje tam to dla mnie nic nadzwyczajnego, mogę wręcz powiedzieć, że to dla mnie żadna przyjemność. Tłumy, ogromne tłumy, gorąc lejący się z nieba, za dużo słońca, za dużo hałasu, za dużo ludzi. Za dużo wszystkiego. Za dużo życia.

Ale trochę się zmieniło. Nie tak całkowicie bo nadal nie przepadam za morzem w miesiące wakacyjne. Uwielbiam za to morze w miesiące pozostałe.

Więc - przeczytaj...

Miejsce akcji: Gdynia
Czas akcji: marzec

To był mój pierwszy raz kiedy miałam wybrać się nad morze. Decyzja była bardzo spontaniczna. Siedzę na zajęciach z pierwszej pomocy i czuję, że w kieszeni wibruje mi telefon. Wychodzę więc z sali, odbieram: "dzień dobry, nazywam się Tak i dzwonię z Tego radia, chciałam panią poinformować, że wygrała pani spotkanie z pani Ulubionym Zespołem, a co za tym idzie - również wejściówkę na koncert. Wszystkie informacje wyślemy pani na meila. Do zobaczenia w Gdyni!".
Sprawdzam więc szybko jak dojechać, czym dojechać i kiedy tam dojechać. Okazuje się, że najlepsze połączenie kolejowe mam za kilka godzin, postanawiam więc zrobić sobie wolne na resztę dnia, szybko biegnę na dworzec kupić bilet, a potem pędzę do domu, przebieram się, najadam na zapas i biegnę na pociąg.
I takim sposobem docieram do Gdyni następnego dnia o godzinie piątej rano. Słońce dopiero zaczęło powoli wschodzić.
Wychodzę z pociągu, przechodzę przez dworzec i wychodzę na zewnątrz. W automacie kupuję kawę, w sklepie spożywczym coś do jedzenia i wyruszam na poszukiwanie wody. Dużej wody.
Pytam kilka osób jak dotrzeć do plaży, ale każda nie bardzo wie. Postanawiam więc zrobić użytek z mojego dość słabego słuchu i z trochę lepszego węchu. I znajduję. I wtedy uderza we mnie z całej siły świadomość tego, że tu jestem. I wzruszam się jak głupia bo radość z tego, że w końcu udało mi się dotrzeć tu po dwudziestukilku latach i to całkiem niespodziewanie jest taka, że nie jestem w stanie jej w sobie zmieścić, za chwilę zacznie mi wypływać oczami, uszami i nosem.
Nie umiem tego dobrze opisać bo nic nie jest w stanie oddać tego, jaka ta radość była niesamowita. Uśmiechałam się i myślałam, że zaraz wybuchnę płaczem ze szczęścia, a to nigdy mi się nie zdarzyło. I pewnie nieprędko zdarzy. Nawet nie wiem czemu ten zwykły piasek na plaży, te połamane muszle i ten ogrom wody wywołał u mnie taką reakcję. Nie mam pojęcia. Tak po prostu było.
Szłam brzegiem i się uśmiechałam.
Chodziłam po kamieniach i się uśmiechałam.
Mokłam od lekkiej mgły i się uśmiechałam.
Buty mi przemakały, zaczynałam z zimna tracić czucie w opuszkach palców i się uśmiechałam.
Byłam. I się uśmiechałam. I nie mogłam przestać.
I to jest moja ulubiona pora na morze. Piąta rano w marcu, kiedy dookoła nie ma nikogo, bo kto normalny o tej porze wybiera taki kierunek na spacer?
Wdycham powietrze do płuc, staram się zmieścić go tam jak najwięcej, tak na przyszłość, tak żeby mieć je w tym organie jak najdłużej, nawet jeśli to nie jest możliwe.
Nawet teraz, prawie rok później, nadal w moim wnętrzu pojawia się mały płomyk, gdy przypomnę sobie ten dzień. Ten moment, kiedy nie mogłam uwierzyć, że jestem tam, gdzie jestem. Dla innych może to być nic niezwykłego, ale dla mnie to był jeden z najbardziej magicznych momentów, jakie w życiu przeżyłam, ale którego słowa nie są w stanie właściwie opisać.

A o wszystkim, co działo się potem może też kiedyś napiszę. Albo i nie. Bo wszystko było tak niesamowite, tak nierzeczywiste, że nie wiem, czy chcę się tym tak bardzo dzielić. Mogę Ci opowiedzieć na żywo, przy kawie, przy piwie, czy po prostu siedząc na plaży i zachwycając się wszystkim.


Miejsce akcji:
litewska Nida.
Czas akcji: czerwiec

Kilka miesięcy po moim spotkaniu z polskim morzem wyruszyłam na spotkanie z tym samym, ale jednak innym. Bo litewskim Bałtykiem.
To był ostatni dzień podróży po Litwie mój i Mojej Osoby Towarzyszącej (tak za każdym razem będzie nazywana). Trafiamy na jakąś litewską wyspę. Wsiadamy do autobusu i jedziemy do pobliskiego kurortu. Tam po zaopatrzeniu się w sklepie w dwa kartony taniego wina, paczkę chipsów i czekoladę, po milionie pieszych kilometrów, przypadkiem znajdujemy pole namiotowe. A z tego pola namiotowego jest dosłownie kilka kroków na plażę.
Jak się później okazało - plażę dla nudystów.
Ale nie będzie tak ekscytująco. Będzie bardzo spokojnie.
Mimo, że to był już czerwiec - temperatura była stanowczo zbyt niska. Było zimno. Momentami nawet za zimno.
Jednak - skoro już jesteśmy tak blisko morza, to trzeba je zobaczyć.
Zaczyna się robić coraz ciemniej, więc będzie okazja zobaczyć po raz pierwszy w życiu zachód słońca w takim miejscu.
Zabieram więc jeden karton taniego wina o egzotycznym smaku.
Moja Osoba Towarzysząca zabiera karton wina winogronowego.
Idziemy na plażę.
I docieramy. A tam - zaskoczenie - tabliczki informujące o tym, że plaża jest dla nudystów. Żadnych nudystów jednak nie ma. No cóż - trudno.
Siadamy kilka metrów od brzegu, zdejmuję buty, zdejmuję skarpetki, zanurzam stopy w piasku, zamykam oczy i tak dla odmiany - znów się uśmiecham. Wdycham słone powietrze, lekkie podmuchy wiatru bawią się moimi włosami, grają na nich swoją muzykę, czuję chłód mokrego piasku na dłoniach, czuję posmak alkoholu w ustach, czuję taką lekkość, że za chwilę chyba zacznę się unosić.
Otwieram oczy i próbuję zapamiętać każdy szczegół. Próbuję zapamiętać to, jak chmury próbują zasłonić słońce, ale jakoś jednak je omijają. Próbuję zapamiętać jego pomarańczową barwę i odbicie na wodzie. Próbuję zapamiętać ten zapach, próbuję zapamiętać każdy kamień, każdy dźwięk, każdą chwilę. Wszystko.
Wstaję, podwijam nogawki spodni i wchodzę do wody, która okazuje się zaskakująco ciepła. Nie obchodzi mnie przemoczony materiał, nie obchodzi mnie, że trzeba powoli wracać. Nie obchodzi mnie absolutnie nic. Bo poza mną, poza piaskiem pod moimi palcami, poza wodą obmywającą moje kostki nie ma nic. Jest tylko to. Tylko tyle i aż tyle mam teraz, w tym życiu, w tej chwili. I nic więcej nie chcę.

Ale robi się coraz ciemniej. Słońce w końcu ostatecznie się poddaje i chowa się za horyzontem. Ja też w końcu się poddaję i niechętnie wracam do namiotu.



Miejsce akcji: Vama Veche
Czas akcji: sierpień

Moje ostatnie spotkanie z tą ogromną wodą w końcu nastąpiło w Rumunii.
A dokładniej w Vama Veche, Dziesięc kilometrów od granicy z Bułgarią.

Kilka dni podróży z moją Osobą Towarzyszącą za nami. Zmęczenie coraz większe. Postanawiamy więc znów jechać nad morze. Dzięki kilku kierowcom udaje nam się to. I docieramy.
Nie bardzo wiemy, gdzie rozłożyć namiot, a jak się tego nie wie, to rozkłada się go w pierwszym sympatycznym miejscu. Tak też się stało.
Sympatyczne miejsce okazuje się plażą. Sympatyczne miejsce znajduje się kilka metrów od brzegu. Sympatyczne miejsce jest naprawdę sympatyczne.
Obok na leżaku leży człowiek z Rumunii, który wydaje się być zachwycony tym, że za sąsiadów ma ludzi z Polski.
Vama Veche wygląda jak tysiące innych nadmorskich miejscowości. Dużo straganów. Sporo ludzi. Wysokie ceny.
Różni się tylko tym, że tu znajduje się plaża dla hipisów. Że ludzie, mimo że jest ich ogrom, są jacyś tacy... bardziej otwarci. Bardziej uśmiechnięci. Może to być skutkiem zapachu unoszącego się w powietrzu bo, no cóż, zalatuje trochę "tym" zielskiem.
Po rozłożeniu namiotu, przebraniu się w krótkie spodenki i wygodniejszą koszulkę, siadam na plaży z książką. Mój umysł musi trochę odpocząć. Moja psychika musi się trochę wyprostować, a to jest najlepszy sposób.
Jednym okiem widzę nagą kobietę w morzu. Drugim okiem widzę nagą opalającą się kobietę.
Co jest? Przecież ta plaża nie jest dla nudystów. O co chodzi?
O to, że ludzie tu nie przywiązują do nagości zbyt wielkiej wagi. Przyjechali tu odpocząć. Przyjechali tu nie myśleć, uwolnić się od wszystkiego, nawet od ubrań.
Dobrze, nie moja sprawa, nie będę się w to mieszać, zatapiam się w lekturze i pozwalam promieniom słońca otulać moją skórę.
Spędziłam na tej plaży dwa dni. Przez dwa dni nie robiłam nic.
Denerwowałam się na fale, że nie dają mi w nocy spać.
Kradłam wi-fi z jakiejś restauracji.
Chodziłam po brzegu morza, szłam długie kilometry żeby znaleźć niewybrakowaną ogromną muszlę.
Tłumaczyłam ludziom, że wcale nie pochodzę z Rumunii.
Leżałam długie godziny w namiocie, wystawiając na słońce tylko stopy (tak właśnie powstało pewne zdjęcie, które ludziom się bardzo podoba).
Słuchałam mew. Słuchałam szumu wiatru. Słuchałam fal. Słuchałam siebie.
Doceniałam każdą chwilę, każdą sekundę i byłam za to bardzo wdzięczna. Że mogę tu być. Że mogę to wszystko przeżywać.
I nadal jestem za to wszystko wdzięczna.


A za kilka, kilkanaście dni znów jadę nad morze. Nad polskie, oczywiście. I znów będę się cieszyć jak dziecko, i znów nie będę w stanie pomieścić w sobie tego ogromu radości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger