Więc (tak, wiem - nie zaczyna się zdania od więc) zaczynam. Od razu z grubej rury, a co!
5 lipca 2011 roku.
Slot Art Festival.
Docieram do Lubiąża - czyli miejsca, w którym odbywał się festiwal - albo tego samego dnia, albo dzień wcześniej. Nie pamiętam - w końcu to było już prawie 5 lat temu, a zresztą - nie jest to zbyt ważne.
Docieram na mój najulubieńszy festiwal na świecie i od razu z całej siły, z rozmachu, z prawego sierpowego bije mnie w twarz magia tego wydarzenia. Czuję ją w rozdwojonych końcówkach włosów i paznokciach palców stóp. Czuję jak na mojej twarzy pojawia się taki uśmiech, który nie pojawił się od roku, od mojego ostatniego pobytu w tym niesamowitym miejscu.
Rozkładam namiot. Jem śniadanie. Leżę. Odpoczywam. Nic nie robię bo nic nie muszę. Przez te kilka dni, które mam tu spędzić, kompletnie nic nie muszę. Mogę, ale nie muszę. Jakie to cudowne.
Więc (tak, wiem!) nic nie robię przez cały dzień. Rozmawiam z ludźmi i się uśmiecham. Leżę na ziemi, w moje włosy wplątują się źdźbła trawy, a ja się uśmiecham. Mrużę oczy przed słońcem i czuję jak jego promienie pełzają mi po twarzy, po powiekach, po szyi, po palcach. I wiesz co? Uśmiecham się.
I jest tak wspaniale, że nic więcej mi nie trzeba do szczęścia. Jest najlepiej. Jest tak, jakby wszystko, co najlepsze zebrać w całość i schować w kieszeń. Mam wszystko, co chciałam.
Ale ktoś musi mi to zabrać.
Jeden telefon. Trzeba wracać do domu. Ale jak to? Dlaczego? No życie, po prostu. Na życie nic się nie poradzi. Na życie nie ma lekarstwa.
Mam jeszcze ostatnie chwile tu. Połączenia pociągowe z tego świata do mojego końca świata są na szczęście niezbyt częste. Mogę jeszcze się trochę ponasycać.
Choć humor już nie ten.
Przez cały dzień snuję się z kąta w kąt, z jednego kępka trawy na drugi, aż nadchodzi noc. Idę spać.
Zawijam się w swój śpiwór. Próbuję zasnąć. Przewracam się na drugi bok.
Potem z powrotem na ten pierwszy.
Nie mogę spać bo jakiś zespół kilkadziesiąt metrów od mojego namiotu gra koncert. Nie wiem co to za ludzie, nie wiem co grają, nie chcę wiedzieć. Chcę spać. Ale nie mogę, bo grają tak głośno, że mimo odległości, ziemia wibruje mi pod głową.
Wytrzymuję czterdzieści minut. W końcu, bardzo zdenerwowana, owijam się w swój śpiwór, wkładam buty i opuszczam namiot żeby pójść poprosić o zaprzestanie tej gry.
Docieram na plac koncertu. Stoję w swoim śpiworze, kilkanaście metrów dalej jest scena, jakiś pożalsięborze zespół coś tam gra.
Coś gra.
Coś, co trochę mi wpada w ucho.
Najpierw tuptam w miejscu jedną nogą, ale zaraz przestaję bo przypominam sobie, że przecież jestem na nich zła.
Potem całkiem nieświadomie tuptam drugą nogą.
Lekko głową. Nie tuptam. Kiwam. Chyba do rytmu.
Ludzie w około mnie tańczą, śpiewają razem z zespołem. Dają się ponieść muzyce. Znów się uśmiecham bo ta ich radość jest zaraźliwa.
Skończyła się piosenka. W mojej głowie gra dalej. Na scenie zaczynają następną, która podoba mi się troszkę mniej, ale i tak zaskakująco bardzo.
Grają coś jeszcze. Cóż, chyba powoli się zakochuję. Moja złość powoli mija, ustępuje miejsca ciekawości, sympatii.
Koncert się kończy. Wracam do namiotu. Okazuje się, że czasami życie postanawia być trochę łaskawsze, w związku z czym mogę tu zostać do końca trwania tego festiwalu. Cudownie.
W głowie nadal gra mi muzyka.
I wiesz co? Gra do dzisiaj. 5 lat później.
Zawsze mnie jakoś dziwnie rozczulają takie opowieści i lubię czytać takie rzeczy. Teraz też się nie zawiodłam. Pięknie napisane, ładne opisy, epitety, w moim stylu. Pisz dalej kredka! :)
OdpowiedzUsuńladnie :o)
OdpowiedzUsuń