sobota, 19 września 2020

O muzyce, chyba kolejny raz.

 Cześć. 

Że tak powiem: "long time no see". Ale jestem. Nie wiem na ile, ale jestem. A to chyba ważne.

Poczułam, że to jest dobry moment, żeby coś tutaj napisać. Mam obok siebie kieliszek całkiem dobrego wina, a w słuchawkach całkiem dobrą muzykę. Chyba właśnie dlatego uznałam, że to jest dobry moment. Bo czuję się dobrze. Bo nie muszę się zastanawiać nad tym, co mam napisać, słowa jakoś tak po prostu same przeze mnie płyną. Całkiem przyjemne uczucie.

Właśnie ta muzyka w słuchawkach zainspirowała mnie do tego, żeby wyciągnąć zakurzonego laptopa spod łóżka i coś napisać.

Napisać o sile muzyki.

Pamiętam, że kiedyś muzyka towarzyszyła mi non stop. Dosłownie. Nic nie sprawiało mi tyle radości, co odkrywanie nowych zespołów, nowych piosenek, nowych doznań. Niesamowita sprawa, naprawdę. Z biegiem miesięcy, a potem lat, jakoś zaprzestałam tej prostej radości - brak czasu, brak często internetu, ot - życie. Chyba przestałam słuchać muzyki, a zaczęłam bardziej słuchać... ludzi. Choć jedno z drugim absolutnie się nie wyklucza. Ale teraz poczułam troszkę jak mi tego brakuje. I chyba do tego odkrywania powrócę.

Moim skromnym zdaniem muzyka to pewnego rodzaju... magia. Tak, to chyba dobre określenie. Może wprawić Cię w niesamowity nastrój, kiedy snujesz sobie w głowie plany, co jeszcze w życiu dokonasz, jakie szczyty zdobędziesz i jakie niesamowite rzeczy w życiu zrobisz. Leżysz w łóżku i widzisz w głowie wszystkie te super rzeczy, jakie na Ciebie czekają i wydaje Ci się, że naprawdę, wystarczy tylko po nie sięgnąć ręką, bez żadnego wielkiego wysiłku, bez żadnych trudności.
Ale muzyka może też wprowadzić Cię w taki nastrój, że jedyne, czego chcesz od życia to żeby dało Ci spokój. Nic więcej.
Czysta magia. 

Mam w głowie całą playlistę, która - po włączeniu - przenosi mnie do miejsc, w których byłam i osób, które zostawiły w mojej psychice jakiś ślad. Wystarczy, że włączę jeden kawałek, a już myślami jestem na słonecznym (bo zwykle taki był) Slot Art Festivalu, moim n a j u k o c h a ń s z y m festiwalu na świecie, leżę sobie na trawie pod ogromnym (moim ulubionym) drzewem i obserwuję ludzi żonglujących, ludzi czytających książki (których okładki dyskretnie podglądam), tych niesamowitych, barwnych ludzi, którzy są po prostu jedną wielką... "otwartością". I wiem, że nieważne do kogo podejdę i w jakim języku zagadam to i tak te "zagadanie" przerodzi się w długą, uśmiechniętą rozmowę. A potem idę na najlepszą herbatę z syropem pomarańczowym i przez pół dnia siedzę na kanapie w jednej z tamtejszych kafejek i jest to najlepiej spędzony czas. Widzę - jakby były tuż przede mną - te mury pałacu, widzę słońce, które przebija przez gałęzie drzew, czuję trawę pod stopami i ten niesamowity zapach, którego nie da się określić, ale którego nie mogę odnaleźć w żadnym innym miejscu.
Tęsknię za Slotem.

Inna piosenka z kolei przenosi mnie do tych długich godzin spędzanych w pociągach, kiedy przemierzałam Polskę z jednego końca na drugi, z jednego koncertu na kolejny, wracałam do ulubionych ludzi, którzy autentycznie cieszyli się na mój widok i do zespołów, które na tyle mnie rozpoznawały, że aż od członka jednego z nich dostałam wino domowej roboty (o którym potem niestety zapomniałam, a teraz boję się je ruszać z obawy, że jak je dotknę, to wybuchnie). To były dobre czasy. Dobrzy ludzie. Dobre miejsca.

Jest też jeden utwór, który przypomina mi niezbyt dobre momenty. Takie, że nie miałam sił wstać z łóżka i walczyć ze światem (z biegiem lat odkryłam też, że wcale z tym światem nie muszę walczyć, świat bywa całkiem sympatycznym miejscem). Wszystko widziałam w trochę szaro białej gamie kolorów i sukcesem dla mnie było przetrwanie kolejnych dni. I może nie pokazywałam tego na zewnątrz, ale wewnątrz toczyła się taka wojna, że czasami miałam wrażenie, że jeszcze moment, a głowa mi wybuchnie od natłoku myśli. Przegrałam wiele "psychicznych bitew", ale wojnę wygrałam. Wygrywam każdego dnia.


Mam swoje najulubieńsze dwa zespoły. Wspomnę o nich bo one zdecydowanie są warte wspominania, a poza tym - jakby nie patrzeć - to dzięki nim teraz jestem takim, a nie innym, człowiekiem. Pierwszy z nich to Luxtorpeda, oczywista oczywistość - bo to właśnie dzięki nim jestem... Adą. Kredką. Trochę nieporadną, ale całkiem spójną. To dzięki nim zaczęłam wychodzić, że tak powiem, do ludzi. Przestałam być zamkniętym w sobie człowiekiem, który nie dopuszcza nikogo w pobliże. Poznałam przecudowne osoby, które były dla mnie ogromnym wsparciem przez długi czas. To nimi zainteresowałam jednego z profesorów, podczas mojej obrony pracy licencjackiej. I to chyba dzięki Nim się obroniłam bo gdybym nie zaczęła tego tematu to nie wiem jak wybrnęłabym ze skomplikowanych pytań, które zespół różnych doktorów i innych ważnych osób, chciał mi zadać.

Drugi z nich, też oczywista oczywistość - Twenty One Pilots, którzy pokazali mi, że takich ludzi jak ja jest całkiem dużo. Że każdy zmaga się z demonami we własnej głowie i walczy z nimi jak umie i tym co ma pod ręką, nawet jeśli jest to tylko kartka i długopis. Miłość do nich jest miłością od pierwszego usłyszenia, dosłownie. Car radio włączyłam całkiem przypadkiem i naprawdę... poczułam, że w końcu znalazłam to, czego tak długo szukałam, nawet nie będąc tego świadomą.
Ich koncert to po prostu niesamowite widowisko i naprawdę nie mogę się doczekać, kiedy znów ich zobaczę w przyszłym roku. Błagam, Koronawirusie, uspokój się troszkę bo naprawdę za nimi tęsknię.

I tak... czy to wszystko ma jakikolwiek sens? W sensie - to wszystko, co napisałam, a nie wszystko
w s z y s t k o. Bo myślę, że to wszystko w s z y s t k o jakiś sens jednak ma. Wierzę w to, choć nadal go szukam. A czasami odnajduję go tylko w muzyce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger