niedziela, 19 lipca 2020

Kilka słów o Holandii (raz jeszcze).

Mieszkam w Holandii już ponad trzy lata. Nie wiem kiedy to zleciało. Pamiętam chwile, jak jeszcze wszystko mnie tu zachwycało, wszystko było takie ładne, zielone i trochę pluszowe przez ogromną ilość owiec. Każda wyprawa do sklepu była przygodą bo na półkach było pełno produktów, których "u nas, w Polsce, nie ma".
Nawet nie wiem kiedy te "u nas, w Polsce" zmieniło się na "u nas, w Holandii".

Początki nie były łatwe, ale i tak mieliśmy bardzo dużo szczęścia. Pamiętam, że na początku przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w pokoju w hotelu pracowniczym. Pomieszczenie te było teoretycznie dwuosobowe, ale nie wyobrażam sobie mieszkać w nim z kimś obcym. Dwa łóżka, z których jedno służyło nam do spania, a drugie robiło jako biurko/składzik/szafa/czasami stół i mebel pod komputer. Jedna mała szafka i mała lodówka. I ogromne skosy. Nie było najgorzej, ale mieszkać tak przez kilka miesięcy to był... wyczyn. Ale daliśmy radę. Teraz mamy mieszkanie z balkonem, na którym zdarza mi się spędzać godziny czytając książki i słuchając świata.
Mieszkaliśmy w różnych miejscach z różnymi ludźmi, jednych lubiliśmy trochę bardziej, innych trochę mniej, ale kraj jakoś tak nadal mi się podobał.
Ale ten zachwyt z każdym dniem mijał coraz bardziej. Zaczęłam dostrzegać wady Holandii i momentami naprawdę mi one przeszkadzały. Dlatego chcę dzisiaj tak sobie trochę pomarudzić o tym bo czemuż by nie. Ale nie tylko o złych stronach Niderlandów będzie.

Nie podobają mi się tutaj niektóre przepisy. Największym absurdem ostatnio jest dla mnie ograniczenie prędkości na autostradzie do 100km/h. Po co? Dlaczego? Tłumaczy się to potrzebą zmniejszenia emisji spalin. Nadal nie ma to dla mnie sensu. Ale niech im będzie.
Nie podoba mi się język niderlandzki i to, że za cholerę nie jestem w stanie się go nauczyć. Zapamiętałam więcej słówek po hiszpańsku gdy oglądałam La casa de papel niż przez kilka lat mieszkania w Holandii słówek holenderskich, mając na codzień styczność z tym językiem (co jest oczywistą rzeczą). Nie podoba mi się płaskość tego kraju, o czym już z resztą tu pisałam. Naprawdę brakuje mi gór, pagórków, czegokolwiek. I lasów bo tutaj ich strasznie mało, a to, co jest, to często wycinają.
A najbardziej denerwuje mnie to, że prognoza pogody bardzo rzadko zgadza się z rzeczywistością. Gdy sprawdzam u Wujka Google zapowiedzi i on mi mówi, że przez najbliższy tydzień będzie słonecznie to wiem, że najprawdopodobniej będzie padać. Gdy jednak widzę, że najbliższe kilka dni mają być burzowe to cóż - nie będą. Zagrzmi tylko raz. I to gdzieś daleko.
Nie podobał mi się też "olewczy" stosunek holendrów do pandemii, ale z perspektywy czasu widzę, że chyba dobrze na tym wyszli.
I wiem, że marudzę (uprzedzałam). Wiem, że skoro mi się tu nie podoba to mogę wrócić do Polski. Wiem, że brzmię trochę gówniarsko. Ale po prostu trochę tęskni mi się za własnym krajem, tak po prostu. Chociaż "mój" kraj ostatnio jest niedościgniony w kwestii absurdów.

Ale żeby nie było - Niderlandia ma też swoje plusy. Kilka.
Na przykład to, że to jest kraj prawie że dwujęzyczny. Musiałam ostatnio skorzystać z usług dentysty i dzwoniąc do kilku gabinetów - wszędzie udało mi się dogadać po angielsku. Dla nikogo nie jest problemem rozmowa w tymże języku - czy to w sklepie, czy właśnie u lekarza, gdziekolwiek. Spotkałam przez te kilka lat trzy osoby, z którymi nie mogłam się w ten sposób dogadać.
Podoba mi się też... wolność. Mam wrażenie, że ludzie są tu bardziej otwarci i mniej boją się... wyróżniać. Nikogo nie obchodzi jakiej jesteś wiary, orientacji, czy koloru skóry. Społeczeństwo jest tu naprawdę tolerancyjne i wiele innych krajów mogłoby się tego nauczyć.

I podoba mi się to, że czasami (rzadko, ale jednak) czuję się tu trochę jak u siebie. Gdy idę na spacer i mijam wszystkie te małe, klimatyczne uliczki, kanały, czuję promienie słońca na twarzy, to przeszywa mnie takie uczucie trochę... nostalgii, przynależności. Jakbym była w domu. Wiem, którędy iść żeby dojść do ulubionej księgarni, czy który sklep z używanymi rzeczami jest najlepszy. Wiem, gdzie dają najlepszą zupę pomidorową i w którym markecie znajdę moje ulubione lody.
Mam już tu swoje ulubione miejsca, do których wracam i które chyba nigdy mi się nie znudzą i kilka miejsc, które jeszcze chciałabym zobaczyć.
 Lubię, gdy idę sama, usiąść sobie na ławce przy kanale i tak po prostu posiedzieć, posłuchać dzwonków rowerów przejeżdżających obok mnie, popatrzeć na cienie budynków odbijających się w wodzie i łódki je przecinające, pełne roześmianych ludzi. I czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa. Dostrzegam ile rzeczy ciągle mi się udaje, ile mam i jak mało to doceniam. I staram się cieszyć się z tego bardziej ( a potem muszę wstać o czwartej rano do pracy i zapominam, że miałam to wszystko doceniać bardziej, ale jakże można się cieszyć z czegokolwiek o czwartej rano?).

Chciałam tak sobie tutaj pomarudzić już jakiś czas i jakoś tak mi... lepiej teraz. Może ten post przełamię moją blokadę "pisarską" i będę tu wracać częściej?


PS: Zapomniałam o jednej rzeczy, która denerwuje mnie bardziej niż fałszywe prognozy pogody. Drażni mnie tak bardzo, że aż mi się ciśnienie podnosi, a muszę o niej napisać. OTÓŻ. Najbardziej denerwującą rzeczą w Holandii są... katarynki. Nie wiem, czy to dobra nazwa na te ustrojstwo, ale: gra głośno, bardzo irytująco i zdaje się tylko czekać na mnie, gdy pojawię się w jakimś mieście, żeby tylko krzywdzić moje uszy. Dlaczego to? Po co? Tylko holendrzy znają tę tajemnicę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger