sobota, 6 lutego 2016

O poczuciu umiaru.

Zwykle mam tak, że po obudzeniu wiem, o czym chcę tego dnia napisać. Gdzieś między drugą a trzecią w nocy pojawia się w mojej głowie, całkowicie znikąd, myśl. I to jest zwykle dobra myśl, bo razem z tym jednym przebłyskiem pojawia się cała historia. Widzę słowa przed oczami, palce mnie świerzbią żeby chwycić za długopis i to zapisać. Ale nie robię tego. Próbuję się z tym - jak z problemem - przespać.
I czasami rano, po przebudzeniu, nadal chcę o tym napisać.
A czasami nie.
I te "czasami nie" zdarzyło się dzisiaj.

Co wtedy robię? Nic.
Najpierw spędzam kilkanaście, albo nawet i kilkadziesiąt minut na gapieniu się w sufit.
Potem przewracam się na drugi bok i przyglądam się małej plamce na ścianie mojego pokoju. Jak przekręcę głowę w jedną stronę to przypomina absolutnie nic.
Ale jak przekręcę głowę w drugą stronę to też przypomina absolutnie nic.

Wstaję z łóżka, idę do kuchni i nastawiam czajnik, podpalam gaz pod spodem. Czekając aż woda się zagotuje, porozmawiam trochę z moim psem i podrapię go za lewym uchem. Zawsze lewym, bo na prawe pora przychodzi trochę później. Czajnik zaczyna gwizdać, więc mówię mu, że już, że cicho, że już go wyłączam.
Wlewam wrzątek do kubka z kawą, siedem razy mieszam łyżeczką w jedną stronę, a potem siedem w drugą.
Wracam do pokoju, włączam komputer, włączam Worda i moje palce nieruchomieją nad klawiaturą. Co mam napisać? Jak to napisać? Co opowiedzieć?
A potem w mojej głowie znów pojawia się przebłysk, dużo lepszy niż ten poprzedni, a moje palce, same z siebie, zaczynają wciskać kolejne klawisze na klawiaturze, czasami wyprzedzając moje myśli. Czasami po prostu piszę. Nie myślę za bardzo o tym, tylko skupiam się na literach na kolejnych przyciskach. Wyłączam się całkowicie i nie czuję zapachu kawy, która stoi tuż obok, nie słyszę szczekania psa w pokoju obok, czuję tylko muzykę, która gra mi w słuchawkach, czuję tylko nacisk palców na klawisze.
Czuję jakby mi ktoś coś w głowie opowiadał, coś ważnego, a ja muszę to szybko zapisać bo inaczej zapomnę. To cudowne bo wtedy w mojej głowie jest troszkę mniejszy bałagan. Bo książki, które ktoś przewrócił, znowu stoją na półce tak, jak powinny. Bo obraz znów wisi prosto. Bo ktoś pozamiatał brudne ślady po zabłoconych butach mojego umysłu. Bo ktoś pozwijał rolety w oknach i znów widać słońce. I pachnie świeżo skoszoną trawą nawet w środku zimy.


Ale dzisiaj nie o tym.

Dzisiaj - o poczuciu umiaru, którego mi brak.
Może nie tyle całkowicie brak, co jest po prostu niedobór. Czasami trochę większym, czasami trochę mniejszy, ale nadal jest.

Otóż... mam problem.
Za bardzo się angażuję. Nie mówię to o relacjach międzyludzkich bo jestem istotą trochę aspołeczną (ale tylko trochę). Mówię o tym, że jak już coś robię, to robię to po całości. Robię to tak długo, że już mi zaczyna mózg wymiotować od powtarzania tej samej czynności, ale i tak będę dalej to robić. Będę się w to zagłębiać coraz bardziej. Będę się angażować jeszcze bardziej. Jak już mi coś się spodoba, jak już coś mi podejdzie to będę się w tym tak zanurzać, że niewiele brakuje, a zacznę się topić.


Taki prosty, nieznaczący przykład.
Przeczytałam książkę. Książka była o Szkocji. Książka była tak dobra, że zaczęłam oglądać serial, a zwykle tego nie robię - bo nie lubię i szkoda mi czasu na coś, co już znam, ale mogę to zobaczyć w innej formie.
Zaczęłam więc - jak już pisałam - oglądać serial.
Serial był dobry. Bardzo dobry.
Kupiłam więc drugą książkę w tej serii, bo to długa seria jest. Przeczytałam. Nie mogłam myśleć o niczym innym tylko o bohaterach. O miejscu w którym dzieje się cała historia.
Obejrzałam pierwszy sezon serialu jeszcze raz.
Zaczęłam słuchać soundtracku, ale zaczęłam go słuchałam tak bardzo, że przez dwa miesiące nie słuchałam niczego innego. Słuchałam go czytając kolejną książkę. Słuchałam go siedząc na wykładzie i udając, że wcale tego nie robię, a jedynie notuję to, co ważne.
Słuchałam go przed snem i zaraz po obudzeniu.
Potem obejrzałam serial po raz trzeci.
A następnie - chyba najgorsze - zaczęłam szukać biletów lotniczych do Szkocji.
Pech chciał, że znalazłam. Dość tanie. Pieniędzy niewiele, ale wystarczy akurat na podróż w obie strony. Tylko na podróż. A jednak - jak już stać mnie na bilet lotniczy to wypadałoby też, żeby było stać mnie na hostel. Na coś do jedzenia. Bo to jednak kraj, w którym miło byłoby posiadać jakieś zasoby finansowe.
Wrzuciłam te bilety do wirtualnego koszyka. Zaczęłam wypełniać dane i już, już miałam kliknąć "zapłać", kiedy uświadomiłam sobie, co właściwie chcę zrobić. Na jeden moment mój palec zawahał się nad lewym przyciskiem myszy i całe szczęście, bo gdyby nie ten palec to bilety pewnie kupiłabym. A nie mogę bo... bo po prostu na razie nie mogę. Jeszcze nie teraz.


Brak umiaru może być pozytywny. Bo obecnie nie mam umiaru w tym, żeby spełniać siebie i swoje oczekiwania co do mojej własnej osoby. Obecnie nie mam umiaru w poznawaniu ludzi. Nie mam umiaru w słuchaniu, nie mam umiaru w uśmiechaniu się i w osiąganiu swoich celów. Nie mam umiaru w tym, żeby nie przejmować się bezpodstawną złością innych osób, kierowaną jednak w moją stronę.
Nie mam umiaru w żuciu. W przeżywaniu go. Bo staram się chwytać je jak najmocniej. Podskakuję, żeby złapać je za palec u nogi, a jak mi się uda to trzymam bardzo mocno, zaciskam ręce na tym jednym palcu z całych sił i nie puszczam, nie puszczam bo nie chcę, bo nie potrafię, bo nie mogę. Bo tylko to mi pozostało, ten jeden, najmniejszy palec u nogi.

Nie mam umiaru i już. Czasami czuję się z tym źle, gdy po raz osiemdziesiąty czwarty zanudzam ludzi tą samą opowieścią, ale nie mogę przestać o tym opowiadać bo słowami wychodzącymi z moich ust, budzę te dobre chwile znowu do życia. Przeżywam je w głowie od nowa tyle razy, ile o tym opowiadam.
Czasami nie mam umiaru też w złych rzeczach. Jak się denerwuję to słowami właśnie, będę wbijać szpilki w najbardziej wrażliwe miejsca osoby, która te zdenerwowanie wywołała. I ja wiem, że to nie jest dobre, że tak nie powinnam, ale tak po prostu jest. Walczę z tym, próbuję się uspokoić, ale nadal, chociaż jedna szpilka zawsze jest wbita, tam gdzie być może wbita być nie powinna.

Jednak - tak na koniec - powiem, że lubię ten swój dobry brak umiaru. Bo ten brak umiaru czasami sprawia, że czuję się bardziej żywa, bardziej prawdziwa, bardziej człowiekiem. Bardziej sobą. Bo ten brak umiaru czasami sprawia, że dzieją się rzeczy, o których wcześniej mówiłam do kogoś "pomyśl sobie, co by było, gdyby to się stało". I one się rzeczywiście stają.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Kredka pisze. , Blogger